niedziela, 18 grudnia 2011

Wszystkie nasze dzienne sprawy… piętnaście lat później


Ciężka, nieporadna, wydana na zbyt dobrym papierze i w zbyt wyszukanym formacie dla ludzi zrzeszonych w reprezentowanym przeze mnie KCwTAP-ie (Klubie czytających w tramwajach, autobusach i pociągach) – to wszystkie wady książki zawierającej zbiór reportaży Mariusza Szczygła.

Habent sua fata libelli… Wydany po raz pierwszy w 1996 roku zbiór Niedziela, która zdarzyła się w środę miał zgoła innego autora i zupełnie inne zadanie, o wydźwięku społecznym i literackim nie wspominając. Wówczas Mariusz Szczygieł był wschodzącą gwiazdą reportażu, zaraz potem miał zdobyć spory kredyt popularności i medialnego zaufania w jednym z pierwszych rodzimych talk-show. „Polsat się załatwia” – krzyczała Pani podczas wizyty Szczygła w publicznej ubikacji i – jakkolwiek to zabrzmi – taka „klozetowa” popularność była jednym z rynkowych wyznaczników książki. Dziś już niewielu pamięta Szczygłowi to zawodowe zdziwienie, jakim obdarzał swoich rozmówców w programie telewizyjnym, za to wszyscy albo prawie wszyscy wiedzą, że Szczygieł nadaje polskiemu reportażowi, który próbuje się wyjść z – nazwę to buńczucznie – „zapętlenia Kapuścińskim”, nowy ton i nowe tempo narracyjne. Na dowód takiej pozycji w panteonie gwiazd reportażu i literatury zarazem można przywołać nie tylko sukces opowieści o czeskiej obsesji ateistycznej, ale też książkę 20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła – wszak głos decydujący o tym, jak opowiadać ostatnie dwudziestolecie nie może należeć do przypadkowego reportera i wydawnictwo Czarne, decydując się na wydanie takiego zbioru tworzącego narrację pokomunistycznej wolności, wiedziało, komu można przy tworzeniu takiej antologii-mitologii zaufać.
Pierwsza książka reporterska Szczygła notowała na gorąco pierwsze przejawy nowoczesności, autor dokładał wszelkich starań, by rzeczywistość, budującą się z trudem po olbrzymiej politycznej i rynkowej transformacji, oddać właśnie w ruchu, in statu nascendi. Wolność ani nie łomoce sztandarami, ani nie skrzeczy samowolką, jest po trosze wykuwanym dobrem, w którym mieszczą się marzenia o wyjściu do Mcdonald’sa, przerażenie brakiem pracy, fascynacja disco polo i budowanie – jak to nazwać? – nowej świadomości seksualnej (reportaż Onanizm polski). Ostatnią gwiazdkę na piersi reportera przełomu epok – zaraz obok tych, które tam przypiąłem, wyręczając socjologów, psychologów społecznych, politologów i innych wszelakich badaczy – powinni przyczepić językoznawcy za reportaż Pokaż język. Mam niejasne wrażenie, że włączając do książki o Polsce tekst o tym, jak mówią Polacy i skąd idzie nowe w naszym języku, Szczygieł robi, to co poeci-lingwiści uczynili na niwie poezji – uznaje stopień skomplikowania językowego obrazu świata za ważny element tegoż świata właśnie. A język, podobnie jak ludzie, a nawet społeczeństwo, a nawet naród – jakby nie nadążali za prędkością zmian.
„Uznaliśmy, że dziś jest to już książka historyczna”, czytamy na okładce opinię – jak sądzę – wydawnictwa. Słuszność tej obserwacji nie ulega kwestii. Historyczna głownie w tym znaczeniu, że fundująca, momentami też rewidująca, zręby społecznej pamięci o latach 90. Po dłuższym czasie do zjawiska typu disco polo łatwo doczepiać estetyczne kwantyfikatory, podczas gdy jasno na ciemnym widać w reportażu Usta są zawsze gorące, że przede wszystkim jest to jedna z form gorączki wolnościowej, dającej społeczeństwu możliwość mówienia własnym głosem, jeszcze niewymodulowanym przez antagonistyczne kategorie „trendy” i „obciachu”. Historyczna zatem jako opowieść o czasach marnowania szans i ich odzyskiwania. Jeśli Szczygieł pisze o Radiu Maryja i Licheniu to wciąż są to opowieści o tym, że ludzie tego chcą i tego potrzebują. To samo z historią zaangażowanych w Amway – specyficzną piramidę zakupową, będącą drogą do szybkich pieniędzy. Wolność w opowieściach Szczygła, odzyskana tak nagle i w takiej ilości, ludzie wymieniają na bogactwo, próbę budowania własnego prestiżu, wyrażania siebie w jak najdziwaczniejszych formach, za to publicznie (jak autor Krasicki kolportujący Manifest onanistyczny), wreszcie chęć religijnego upojenia – co jest tyle samo wyrażaniem własnej woli, co jej wyzbywaniem się. Ahistoryczne byłoby zaś w tej książce chyba to, że przyszłość która nadeszła w piętnaście lat później jest spadkobierczynią tamtych idei, które ciągnie wciąż za ogon. Tą książką da się mierzyć naszą mentalność i szukać jej korzeni.
To co należy Mariuszowi Szczygłowi oddać, to zdolność do odnajdywania szczegółów i ludzi mających zawsze do powiedzenia coś o ogólnie znanych sprawach z innej perspektywy, zmieniających kąt nachylenia światła. I nie idzie tutaj ani o dociekliwość, ani o umiejętność zbierania materiałów, czyli o zawodowe kompetencje każdego dobrego reportera. Mam na myśli zdolność do przejmowania cudzej historii na prawach cytatu, nie plagiatu. Jaśniej: umiejętność współodczuwania bohaterów i ocalania własnego współczucia (jednak chyba nie jest jaśniej), przy jednoczesnym budowaniu całościowego obrazu. Nie ma bowiem w jego 16-częściowym cyklu ani jednej zbędnej osoby i wypowiedzi, ani jednej zaniechanej przesłanki – jest za to chęć do przekładania tego, co jednostkowe, na to, co symptomatyczne.
Trzeba też powiedzieć śmiało, że to jest tyleż praca dziennikarska, co literacka. Że pasja pisarza, nakładająca na Szczygła obowiązek syntezy i do-twarzania rzeczywistości, zamykania jej w niemal powieściowe ramy, nie odczuwa kompleksu niższości wobec gazetowego wyszukiwacza znaczących okruchów codzienności. Być może znowu pójdę o krok za daleko, ale – tak jak Prus przerabiał swoje felietony na znakomite fragmenty Lalki – tak namawiałbym autora Niedzieli, która zdarzyła się w środę, by zasiadł wygodnie przed laptopem i przekonstruował swoje reportaże w powieść o czasach przełomu.

Mariusz Szczygieł, Niedziela, która zdarzyła się w środę, Czarne, Wołowiec 2011

wtorek, 22 listopada 2011

Pływanie z małymi rybkami


Jeśli Szczęście małych rybek Simona Leysa ma być sposobem wydawnictwa Babel na odkupienie swoich win za propagandę Coehlowską, to można powiedzieć, że to dobry sposób na otwarcie procesu o rehabilitację. Jest to bowiem książka, która pokazuje, że literaturę należy traktować poważnie, którą w dodatku czyta się z wyrafinowaną przyjemnością. Odnoszę przy tym wrażenie, że jest to przyjemność równa tej, jaką Leys czerpał z pisania – a takie porozumienie czytelnika z autorem zawsze procentuje.

W dużym stopniu ten fenomen(?) wyjaśnia gatunek uprawiany tutaj przez belgijskiego pisarza i specjalistę od Chin. Jest to bowiem jedna z tych form literackich, których przyjemność pisania jest cechą gatunkową, wyróżnikiem formalnym – ni mniej, ni więcej tylko felieton. W sumie dwadzieścia osiem błyskotliwych tekstów korzystających pełną garścią z erudycji autora pierwotnie zamieszczonych w kilku periodykach literackich. A więc już ich przeznaczenie i świadomość pierwszego odbiorcy kształtują poziom całego zbioru.
Felietony ukazywały się w comiesięcznych odstępach podyktowanych oczywiście cyklem wydawniczym magazynów literackich, których były ozdobą. W ten sposób są jakby ciągłym komentarzem bieżącego życia kulturalnego i rozwijanych w naukową dyscyplinę zainteresowań pisarza i badacza.
Starożytne Chiny, najważniejszy kierunek naukowej eksploracji Leysa, są obecne w wielu tekstach, przede wszystkim jako narracyjny, zwykle paraboliczny komentarz do opisywanych zdarzeń czy myśli. Jest to jeden z rozpoznawalnych chwytów autora, po którym poznaje się dobrego felietonistę, ale nie jedyny.
Urzeka język. Długo zastanawiałem się nad wyborem czasownika, urzekać miał konkurencję w budowie poprzedniego zdania w takich określeniach jak imponuje, zaraża, wciąga. Zostało urzekanie, które jest w stanie pomieścić zarówno dość prostolinijną formułę dyskursu (bo kto powiedział, że felieton powinien być stylizowany?), jak i wyrazistą dążność do wykończeń zdań.
Urzekanie pasuje również do staroświeckości Leysa. Jak ulał. Pisarz bowiem przywołuje pisaniu o literaturze i sztuce w ogóle takie pojęcia jak talent, postawa twórcza, akt tworzenia i czyni to w sposób ostentacyjnie staromodny, nie bojąc się wyśmiania z katedry współczesnej teorii literatury. Z równą swobodą i zaangażowaniem przypisuje książki ich autorom a obrazy ich malarzom. Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że sztuka w jego felietonach to holistyczna dyskusja dotycząca postaw wobec świata, sposobów jego pojmowania i akceptowania bądź odrzucania. Sztuka jest zajęciem sensownym, gestem obliczonym na rezon. Tęskniłem za taką wizją literatury i cieszę się, że ją dostałem.
Szczęście małych rybek to też galeria portretów, czasem pociągniętych jednym gestem anegdoty, czasem detalicznie rozwiniętych. Kogóż tam nie ma! Flaubert – proszę bardzo. Sartre, ale oczywiście. Mauriac, Degas, Simone de Beauvoir, Goethe, Patrick O’Brian i kilka innych postaci kultury nieznanych szerzej nad Wisłą. Zestaw nazwisk jak na najprzedniejszej konferencji, które Leniewie sobie gwarzą i wymieniają myśli, jakie przyszły im do głowy nad drinkiem. Kiedy czyta się książkę ciurkiem, powstaje wrażenie udziału w takim właśnie naukowo-rozrywkowym przedsięwzięciu.
Czytałem bez ołówka w ręku, na przekór Remigiuszowi Grzeli przekonującemu na okładce, że wynotowywać ze zbioru felietonów cytaty przekonujące, że warto czytać. Wiedziałem o tym i wcześniej, przed przeczytaniem tej książki, więc odkrycie Pana Grzeli zdecydowanie osłabiło mój zapał lekturowy. Na szczęście Leys nie musiał tego czytać i podporządkowywać się wytycznym marketingowego sloganu.
Lektura przyjemna i w czytaniu, i w dotyku. Szkoda tylko, że okładka daje złudzenie, jakby książka miała kształt ludzkiej głowy, mądrej głowy. Ale sam jestem sobie winien, skoro kupuję książki przez Internet.

Simon Leys, Szczęście małych rybek, przeł. W. Dłuski, Drzewo Babel, Warszawa 2011

środa, 19 października 2011

Historia bez nauczycielki (życia)


To, co zrobił w swoje książce Jakub Szamałek znacznie wykracza poza oswajanie antyku i przywracanie mu własnej tożsamości ukradzionej przez nudę szkolnych lekcji. Ale nawet gdyby nie wykraczało, to autorowi i tak należałyby się burzliwe oklaski.

Jakub Szamałek ze starożytnością ma kontakty zawodowe. Jest z wykształcenia archeologiem, w trakcie doktoratu na uniwersytecie w Cambridge. W Polsce dał się poznać jako pasjonat epoki rozlicznych bogów i herosów poprzez prowadzenie bloga Sztuka Antyku i liczne artykuły zamieszczane w tygodnikach opinii oraz czasopismach poplarnonaukowych. Podczas ich lektury łatwo znajdziemy odpowiedź na pytanie o poczytność debiutanckiej powieści, łączy je bowiem zaangażowanie autora, jego pozbawiony czołobitnych ukłonów stosunek do starożytności, chęć przybliżenia tego okresu wszystkim, którym antyk kojarzy się ze zwietrzałą przeszłością.
Kiedy Atena odwraca wzrok to książka, w której pisarz znalazł sposób na niedowiarków i kręcących nosem na antyczne tematy. Sprawia to osobliwa struktura gatunkowa i językowa powieści. Szamałek rezygnuje z wydumanej składni i leksyki, używanej częstokroć w dziełach historycznych dla podkreślenia dystansu czasowego, a swoich bohaterów obdarza takimi cechami, że szybko się z nimi zaprzyjaźniamy. W kwestii gatunku książka jest kompromisem pomiędzy zaśniedziałą, dziewiętnastowieczną powieścią historyczną, wywiedzioną z dokonań Waltera Scotta tak samo, jak i z Sienkiewiczowskich monumentów literackich, oraz tradycją rasowego kryminału.
Intryga kryminalna wpisuje się w konflikt zbrojny pomiędzy Atenami a Spartą – jest rok 430 p. n. e., czyli sam początek wojny peloponeskiej. Bohaterowie powieści nie wiedzą jeszcze, że to dopiero początek wojennej gehenny, co niektórzy mają nadzieję na szybkie rozwiązanie konfliktu. Dotyczy on istoty politycznego układu starożytnej Grecji, w której wciąż trwały walki o przewodnictwo we wspólnocie polis, z czym wiązał się prestiż, ale przede wszystkim dodatkowe dochody. Szamałek nie pozostawia nas w złudzeniu doskonałości tego systemu, w którym zwycięża silniejszy i jego prawem jest ciemiężenie pokonanych. Chwilowo stery trzymają Ateny, jednak wśród mieszkańców tego miasta znajdą się tacy, którzy szpiegują na rzecz wrogiej Sparty, sprzeniewierzając się niejako własnej racji stanu.
Wykrycie zdrajców jest zadaniem głównego bohatera powieści – niejakiego Leocharesa, w którego towarzystwie zwiedzamy zakamarki Aten i odtwarzamy koloryt obyczajowy, religijny i społeczny epoki. Leochares nie jest postacią autentyczną, jak zaznacza autor w posłowiu, za to wystarczająco prawdopodobną, by uznać go za wiarygodnego przedstawiciela swoich czasów. Dzięki niemu poznajemy stosunki panujące w greckich rodzinach, kontaktach z niewolnikami, odmienne od naszego postrzeganie ludzkiej seksualności czy obyczaje handlowe, z tak szczególnymi detalami jak trzymanie drobnych pieniędzy pod językiem z braku nieznanych jeszcze wówczas kieszeni. Leochares nie kwestionując religijnych czy rodzinnych obyczajów, wyrasta przy tym na krytyka ateńskiego układu społecznego. To dzięki niemu narrator sprzeciwia się uciskowi najbiedniejszych warstw ludności, nie szczędząc nam naturalistycznych obrazów starości czy nędzy, a także neguje heroiczną wartość wojny, uwypuklając nieszczęścia zwykłych Ateńczyków przez nią spowodowane.
Leochares co prawda stoi na straży zastanego porządku i broni władzy złożonej w ręce Peryklesa, nie jest jednak jego zwolennikiem. Swoją misję traktuje raczej jak współcześnie znani nam detektywi powieści kryminalnych – od Holmesa począwszy na Eberhardzie Mocku skończywszy; zależy mu przede wszystkim na rozwiązaniu zagadki i wypełnieniu zadania niż na obronie pozycji Aten w greckim świecie. Jego pobratymstwo z kryminalnymi tuzami widoczne jest w charakterystyce postaci – autor zadbał o jego tajemniczy wizerunek, siermiężny język, zagubienie w rzeczywistości i nieokreśloną tęsknotę. Wplątał go również w niejasny układ erotyczny, choć wedle greckich zwyczajów konkurentem żony jest młody niewolnik Demokles, a nie piękna nieznajoma.
Nietajony entuzjazm autora dla kryminałów jako przekaźnika ważkich treści w zrozumiałej formie wpływa też na tok zdarzeń w utworze. Narrator pozostaje na tyle ograniczony w swoich kompetencjach i jakby przypięty do głównego bohatera, że czytelnik nie może podjąć śledztwa na własną rękę, jako że nie wie nic więcej niż detektyw. Więcej nawet: kilka razy jest celowo naprowadzany na fałszywy trop, co zdaje się z angielskiego określa się mianem „red herring”. Leocharesowi towarzyszy grono pomocników, w tym wspomniany już Demokles, któremu śledczy obiecał wyzwolenie oraz grupa scytyjskich wojowników obyczajowo pasujących do Aten jak wół do karety, co rodzi szereg humorystycznych scen. Wszyscy oni są tyleż usłużni, co przyczyniają się do dalszego zagmatwania akcji i spowolnienia śledztwa, czyli retardacji. Całość skrzy się od efektownych dialogów, nie brakuje scen walki czy elementów, które dziś nazwalibyśmy ezoterycznymi. A więc klasyka kryminału, bez dwóch zdań.
Książka spotkała się już z uznaniem rozlicznych środowisk literackich – chwalą ją krytycy w czasopismach opinii, swoje zachwyty dołączają recenzenci z blogosfery. Jeżeli jest to początek nowego trendu w powieści historycznej, w której odkurza się historyczne scenerie poszczególnych epok – jestem absolutnie na tak.

Jakub Szamałek, Kiedy Atena odwraca wzrok, Muza S.A., Warszawa 2011

niedziela, 14 sierpnia 2011

(Auto)portret z literaturą


Książkowe spotkania z Janem Błońskim niekoniecznie kończą się lekturowym zachwytem. Czytelnik, nawet jeśli zdarzyło mu się bawić w filologa, co i rusz czuje się jakby spozierał w przepaść i głębię myśli niedającą się przejrzeć do końca. To rodzaj wymagającej przyjemności, której coraz rzadziej dostarczają współczesne książki krytycznoliterackie.

Pewnie, że to nie miejsce, aby wypominać niedostatki współczesnej krytyki i nadymać się Błońskim w obronie przed jej mielizną. Zaznaczyć jednak pewną miałkość, nieskończoność, dążność do efektu, a nade wszystko przerost formy nad treścią (czy i ten blog, jak i inne blogi ciągnące się kilometrami internetowych kanałów nie są dalekim echem tego kryzysu?) – niech mi będzie wolno. Bo w działaniach krytycznych autora Zmiany warty trudniej dopatrzyć się takiego tromtadractwa, łatwiej zaś o konsekwencję, jedno-myślność, jak i przekonanie, że krytyka literacka kształtuje samą literaturę, a nie jedynie ją promuje. To podstawy, fundamenty, dla wielu – oczywistości. W wywiadach z Janem Błońskim, zajmujących ostatnią część recenzowanej książki pojawiają się wątki dotyczące sposobów krytycznego obcowania z największymi pisarzami (Miłosz, Gombrowicz), kulis nagrody Kościelskich, kiedy zaś przychodzi do ocen literatury po ’89 – profesor wycofuje się chyłkiem, ostrożnie nawraca na kontekst polityczny, z pewną taką nieśmiałością typuje twórców dających sobie szansę na literacki sukces. Zdecydowanie unika rankingów. Wydaje się, że walczy w nim o lepsze krytyczna i historycznoliteracka poza.

Przekorny – czyli jaki?
Nie jest to książka jedynie w tym przekorna. W ogóle trzeba ów tytuł koniecznie podkreślić. Biorąc książkę do ręki, miałem wrażenie, że tytułowy przymiotnik ma w jakimś stopniu zastosowanie celebryckie, przekora bowiem kojarzy mi się z kontestacją i – cóż zrobić, takie czasy – tania prowokacją. Toteż obawiałem się, że wykreowany przy użyciu różnych narzędzi sztuki biograficznej tom będzie punktował charakterologiczne cechy Profesora i sypał dykteryjkami na prawo i lewo. Na szczęście i mi, i innym wielbicielom powściągliwego stylu i oszczędności w słowach, zostało to oszczędzone. Przekora zaczęła znaczyć, kiedy przy końcu lektury zorientowałem się, że ów pamiętnik i post-pamiętnik (gatunek wymyślony przeze mnie na oznaczenie uzupełnienia tekstu diariusza o inne, niemające jednolitej struktury, pomniejsze wypowiedzi diarysty), idą przede wszystkim na przekór modzie na pamiętniki, tak ostatnio dotkliwą. Co i rusz przecież pojawiają się dzienniki sławnego literata, wokół których nie zawsz utrzymuje się szum literacki, dość przypomnieć kontrowersje wynikłe z zapisków Jarosława Iwaszkiewicza. W tym wypadku przekora to przede wszystkim żelazna konsekwencja myślenia o literaturze i pójście pod prąd, zdawałoby się, aksjomatycznym opiniom o procesach literackich.
Choć ostatnia wypowiedź Profesora pochodzi z 2002, wciąż daje radę jako ważny głos w dyskusji. Weźmy dla przykładu krzykliwe spieranie się z idiomem romantycznym, którego naddatek w literaturze punktowała prof. Maria Janion, a potem spotwarzali jej liczni akolici i obrońcy lewicowej twierdzy. Błoński dopytuje się rozmówców zahaczających o ten temat i powściągliwą ironią i milczeniem dyskutantów ucina ten jakże modny temat dyskusji wśród literatów-ideologów. Wydaje się również, że przenikliwe wypowiedzi Błońskiego zebrane w jednym miejscu mogłyby wreszcie rozpocząć poważną dyskusję nad wpływem komunizmu na kształt polskiej kultury i literatury, daleką od jednoznacznych sądów i odfajkowywania nazwiska na liście pisarzy zaangażowanych.

Kolejność ma znaczenie?
Już z dotychczasowych zdań mojej recenzji zdoła uprzejmy czytelnik wywnioskować, że moja lektura nie była chronologiczna i zgodna z układem stron. Czytałem książkę jak czasopismo, pierw zabierając się za teksty najbardziej dla mnie znaczące. Z powodu filologicznego zakotwiczenia: Tajemnicę Wyki – o fascynującej relacji mistrz-uczeń w murach najstarszej uczelni w kraju, do której Błoński przybył dla tego tylko nazwiska. Dalej: wywiady z profesorem przeprowadzone przez Państwa Chwinów, rozmowa dotycząca obecności w polskiej świadomości i literaturze Czesława Miłosza i zapis rozmowy Błońskiego, Miłosza i Edelmana z okazji pięćdziesiątej rocznicy powstania wiersza Campo di fiori. Do wywiadów, które sam Błoński przeprowadzał dla „Przekroju” zaglądnąłem w następnej kolejności (polecam szczególnie rozmowę z Tuwimem oraz dwie rozmowy z Konradem Swinarskim, zaś na deser quasi-wywiad z Piotrem Skrzyneckim - zabawa przednia).
Do pamiętnika zajrzałem na ostatku i zaskoczenie było dość spore. W pierwszym rzędzie – stylistyczne. Pamiętam z lektury tomu wspomnieniowego o Kazimierzu Wyce, jak Błoński zarzucał swemu autorytetowi rozwiązłość językową i styl nazbyt kwiecisty. A tu dziennik stylistycznego purysty aż skrzy się od stwierdzeń rozbuchanych, dających prymat słowu na zawartością. Oczywiście, jest w tym, dla mnie szalenie interesująca, stylizacja na barokowy diariusz polskiego szlachcica, niemniej – że tak powiem – nie spodziewałbym się. Poza tym lektura pamiętnika wydaje się bardziej wymagająca intelektualnie niż zebrane wywiady – a to z tego powodu, że autor nie miał potrzeby natychmiastowej konfrontacji myśli z odbiorcą. Zawiodą się ci, którzy szukali sensacji obyczajowych, szczegółów z tzw. życia i rodzinnych anegdot. Jeśli są, mają swój ciężar w wyrażaniu spraw istotnych. Pamiętnik, co by o nim jeszcze nie powiedzieć, jest również świadectwem dojrzewania pewnej formacji kulturowej, która do głosu dojdzie tuż po wojnie, w różnym stopniu zarażona II rzeczpospolitą i okupacyjnym terrorem. Świadectwem, czynionym z perspektywy osobnej, kogoś, kto sam stwierdza, że „pochodzenie jego pstre”. Za późny jestem, żeby to stwierdzić na pewno, ale wyobrażam sobie, że walec historii zrównał wszystkie tego typu pstrokacizny i że również o tym jest ta książka (w dalszych fragmentach wspomina o tym Błoński mówiąc chociażby o Konstantym Jeleńskim czy Konstantym Puzynie).
Jan Błoński, Błoński przekorny. Dziennik/wywiady, Znak, Kraków 2011

poniedziałek, 25 lipca 2011

O czym mówią, kiedy mówią o Wyspach Owczych


Ma rację Mariusz Szczygieł ostemplowując książkę Michała Wasielewskiego oraz Marcina Michalskiego pieczątką z napisem „świetny debiut reporterski” (można powiedzieć nawet: obwolutowując, bo rekomendację starszego kolegi wydawnictwo marketingowo eksponuje dodatkowym paskiem papieru). I nie ma racji zarazem, bo to książka gatunkowo dużo bardziej ciężarna niż reportaż.

Na spotkaniu autorskim obaj autorzy dają pokaz własnych odmienności, które z książki trzeba starannie wysupływać metodą „na Kopciuszka” (przebierającego różne rodzaje ziarna). Jeden jest sypiącym anegdotami ekstrawertykiem, drugi spina wynurzenia kolegi klamrą refleksji. Jeden rzuca uśmiechami po Sali i gotów jest zaprzyjaźnić się z całym towarzystwem, drugi zza okularów lustruje zebranych i buduje ich obraz na podobieństwo. Na upartego Kopciuszka rzeczywiście udaje się znaleźć w książce ten podwójny ton narracji, gdzie z jednej strony próbuje się opowiedzieć całe Wyspy Owcze facecjami o mieszkańcach, z drugiej zaś szuka intertekstualnej podpórki, która utrzyma nowo eksplorowaną rzeczywistość. Jak tu: „gdy wyjdziesz o zmroku na vestmańskie nabrzeże i spojrzysz na południe, w kierunku Kvivik, zobaczysz latające samochody. Hordy latających samochodów. (…) Zobaczysz,, jak niektóre auta wspinają się pod górę zamaszystym łukiem. Inne spadają z nieba jak strącone odrzutowce. Iluzja. Spektakl świateł. Farerska Chanuka”. (s. 127)

Poza granicami reportażu
Reporterskiej dociekliwości towarzyszy w opowieści głód nowości, żądza przygody i chęć odkrywania nowych światów. W tym sensie Michalski i Wasielewski tworzą dziennik podróży, w którym notują wszelkie osobliwości na równi z własnym doświadczeniem spotkania z innością, obcością. Przy tym książka nosi na sobie piętno literackości, budowana jest jak skończona struktura powieściowa. Dominującym środkiem stylistycznym są porównania, świadczące w równym stopniu o zdziwieniu autora, jak i hołdowaniu literackim standardom. Z luźnych notatek układają się historie wysp, z historii wulkanicznych kropek zagubionych na Morzu Norweskim, którym zachciało się tworzyć jeden organizm państwowy, wielka historia kraju. Z trudem. Z równym trudem odtwarza się ich jedność w książce. Narratywiści, choćby ci spod egidy Haydena White’a, mogliby nad tym osobliwym sposobem scalania państwowości poprzez narrację podumać z lepszym skutkiem ode mnie.
Antropolodzy musieliby rozważyć kwestię, jak w swoim czasie rozważają ją autorzy recenzowanej książki, czy tożsamość Farerów nie jest przypadkiem narzucona, być może zapożyczona od stabilnych pod tym względem narodów Zachodniej Europy.
Jest i polityka, której nie sposób rozważać w oderwaniu od narodowości Michalskiego i Wasielewskiego. Na wyspach współzawodniczą o miano politycznej poprawności dwa tendencje separatystyczne z uznającymi jurysdykcję Duńską. O ile na Owcach polityczna jednoznaczność w tej kwestii nie jest artykułem pierwszej potrzeby, o tyle dla autorów stanowi doskonałe zwierciadło dla europejskiego porządku, w którym przeglądają się z widoczną przyjemnością. Polowania na grindwale są doskonałym momentem, by przecedzić przez sito kontynentalne standardy ekologiczne. Mam wrażenie, że autorzy są w stosunku do Farojów mocno interesowni.

Człowiek miarą…
Marcin Michalski i Maciej Wasielewski spędzili na Wyspach Owczych wystarczającą ilość czasu, by rzetelnie odtworzyć meandry duszy Farera. Pracując w typowej dla kraju fabryce rybich przetworów, mieli możliwość wrośnięcia w krajobraz i pogodę tak piękną i zdradliwą zarazem. Stali się częścią opowieści, którą toczą na równi z rdzennymi mieszkańcami wysp, zachowując dystans przybysza z obcego kraju. Jak zaznaczyłem, ich Opowieści z Wysp Owczych są terenem walki pomiędzy anegdotyczną frywolnością i nieciągłością reporterskiej narracji a dążnością do odkrycia zasady rządzącej tym krajem. Ciekawość obojga utalentowanych debiutantów przybiera albo kształt worka, do którego wrzuca się wszystkie zasłyszane historie ludzi, zmieszane z podaniami, legendami, podręcznikowymi faktami historycznymi i ankietowymi danymi na temat wizyty Billa Clintona i Bryana Adamsa, albo też dumnej ze swej jednoznaczności sentencji. Dwa literackie modele ścierają się i żaden z nich ostatecznie nie wygrywa.

Kompleks wszystkowiedzących
Od początku nurtowało mnie pytanie, czemu Wyspy Owcze a nie Norwegia, Wenecja czy Kapsztad. Za odpowiedź wystarczyłoby pewnie zapewnienie o egzotyce, jak również, co sugeruje Mariusz Szczygieł, pionierskość reporterskiego pomysłu. Bo to jedyny zakątek Europy, którego nie przeoraliśmy naszą postmodernistyczną zachłannością turysty, miejsce ocalone przed epidemiami współczesnego świata. A przy tym odosobnione, kontakty ze światem utrzymujące głównie, jak zdołałem się zorientować (choć może to też część puzzle dorzucona przez autorów), kontakty sportowe. To wszystko, ale i jeszcze więcej.
Opowieść dwóch panów M. jest zarazem nostalgiczna i dekadencka. Udaje im się uchwycić nie tyle inność tuż za miedzą, co raczej koniec pewnego toposu inności, którym wciąż posługuje się europejska kultura. Dwaj panowie ze zblazowanej Europy odkrywają, że wśród Farerów odnajdą namiastki tego samego świata, którego doświadczają na co dzień, jedynie przebrane w osobliwy kostium. Podczas lektury cały czas miałem wrażenie, że uczestniczę w spektaklu, na którego umowność wyraziłem zgodę płacąc za teatralny bilet (czyli de facto wydając 36,90 zł za książkę). Jak iluzja świetlna w cytowanym wyżej fragmencie. W momencie, kiedy historia pewnej farerskiej rodziny o polskich korzeniach opisywana jest jako scenopis telenoweli, poczułem się jak wtedy, gdy aktor ze sceny puszcza do Ciebie oko, mówiąc: „spokojnie, ja tylko gram monstrum, a potem idę na ciepłą kolacyjkę do mamusi”. Odniosłem wrażenie, że toczy się w książce heroiczna walka o prawdę o Wyspach Owczych, przegrana, jakkolwiek zabrzmi to pompatycznie, z farerską rzeczywistością, która tej prawdy wcale nie potrzebuje.
Być może dobrze by się stało, gdyby Wysp Owczych nikt nie uczynił przedmiotem tak świetnie napisanej książki. Ocalilibyśmy mit inności. A tak, musimy zadowolić się podziwem dla rozbudowanego systemu leksykalnego dotyczącego zjawisk atmosferycznych i tropieniem śladów protestanckiej mentalności. Wszystko ma swoje granice. Te są przynajmniej literackim majstersztykiem.
Are you ready to go to Faroe Islands?
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, 81:1. Opowieści z wysp Owczych, Czarne, Wołowiec 2011

sobota, 16 lipca 2011

Czy już po Żniwach?


Szczęśliwie udało mi się przeczytać książkę Grossów w kilka miesięcy po tym, jak przetoczyła się nad nią gradowa burza komentarzy ze wszystkich stron politycznej, narodowościowej, mniej za to literackiej, krytyki. Czytając momentami bardzo słabo napisany esej historyczny, dziwić się nie przestawałem wszelkim nagonkom i pomówieniom. Teraz powinienem napisać coś w stylu… „My, Polacy” i podać zbiorową charakterystykę, wśród której znajdzie się jedna cecha potęgująca doznania lekturowe Złotych żniw. Mam jednak ambitny zamiar napisania tej recenzji z własnej perspektywy. Temat wyklucza samodzielne myślenie, ale jestem uparty.

Myślenie historyczne nie jest karalne
Na początek jednak opinia, jak by nie patrzeć, ciała zbiorowego. Krakowska prokuratura nie dopatrzyła się w publikacji znamion przestępstwa, czyli nawoływania do nienawiści i znieważania narodu polskiego w pracy Jana Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross. Jej zdaniem nie ma w książce zarzutów o współodpowiedzialność Polaków za Holokaust, a już sam dobór materiału badawczego leży poza jej kompetencjami. Nie doszło zatem do niebezpiecznego precedensu i czytanie ze zrozumieniem znów będzie sprawą raczej ogólnokulturalną i oświatową niż patriotyczną. To niezbyt dobra wiadomość dla maturzystów – nie można będzie w sądach dowodzić, że się wyczytało w tekście coś, czego tam nie było i podważać opinii komisji egzaminacyjnych.
Gdyby bowiem udało się stwierdzić, że Złote żniwa szkalują naród i obarczają go winą, pomyślałbym, że mój egzemplarz książki jest właściwie przeprosinami za takie zachowanie. „Podsumowując, trzeba pamiętać, że w ostatecznym rachunku własność żydowska, którą objęła w posiadanie podczas okupacji ludność polskich miast i wsi, trafiła w jej ręce, ponieważ Żydzi w całej Europie, a więc również w Polsce, zostali wymordowani przez Niemców.” (s. 179) – temu podobne asekuranckie zdania znajdzie czytelnik w każdym niemal rozdziale książki.
Nie winą bowiem obarczają Polaków Grossowie, ale nieprzeżytą traumą. W tym sensie kontynuują myśl prof. Jana Błońskiego z eseju Biedni Polacy patrzą na getto, nawołując do narodowej żałoby i niewyzbywania się własnej przeszłości. Próbują dowieść, że Żydzi stanowili niezbywalną (!) część polskiego społeczeństwa i narzucić takie myślenie wszystkim, który w etnicznym separatyzmie Polaków i Żydów widzą powód do zaniechania sprawy wojennych rozliczeń. Przy tym eseiści rozszerzają perspektywę wojenną, czynią ją wielowymiarową. Nie można im mieć za złe, że obalają czarno-białą wizję przeszłości, w której kat i ofiara stoją po dwu stronach barykady. Narracja o okupancie i okupowanym nie załatwia sprawy.
Tym bardziej, że sprawa w istocie jest niezałatwiona. Mam dowody z pierwszej ręki, a właściwie z pierwszego ucha. Kolekcjonuję wypowiedzi osób, które uważają, że Hitler uczyniła nas wolnymi od żydowskiej zarazy, powiedzenia paradoksalne w stylu: „nic nie mam do Żydów, ale gdyby nie Hitler, to dziś musiałbym u nich służyć”. Te unifikujące formułki nie są wcale rzadkie, a główną ich zbrodnią nie jest wcale zła ocena wojennej sytuacji, ale antyhumanitarna krótkowzroczność. Nie ma Żydów, bo zostali zamordowani bestialsko, a nie dlatego, że Hitler w cudowny sposób zanegował ich siłę do rządzenia światem.

Manipulacja czy kompromitacja?

W całej tej dyskusji wokół kolejnych publikacji Jana Grossa następuje, jak ja to widzę, cwaniacka zmiana optyki. Skarżący się na zhańbienie widzą w nich oskarżenie dla siebie, miast próby ocalenia dobrego imienia, bo właściwie jakiegokolwiek imienia legionów tych, którzy szli do nieba w grupach większych niż czwórki z Westerplatte. Gross domaga się bowiem sprawiedliwości dla ofiar, pamięci o złu – trzeba mieć dużo złej woli, aby widzieć w tym mentalną przemoc wobec całego polskiego narodu. „Tak więc snujemy tutaj rozważania o zdarzeniach, które miały miejsce na obrzeżach Holokaustu. Ale ten margines ulokowany jest w centralnym punkcie okupacyjnego losu Żydów, bo jedyna droga ocalenia dla Żydów prowadziła poprzez zetknięcie z ludnością miejscową.” (s. 115). A zatem nie ma co się przerzucać faktami czy danymi, nieistotne, kto zawinił bardziej. Dla pojedynczego Żyda nie miało większego znaczenia, czy jego śmierć z ręki polskiego sąsiada była przypadkiem odosobnionym czy typowym, czy była typowa dla wojennej dramaturgii, czy stanowiła poboczny wątek prowadzenia akcji.

Historyk poza gabinetem

Co bardziej wyważeni krytycy i publicyści zarzucają recenzowanej książce metodologiczną blagę, niedostateczne poparcie w materiale źródłowym, czy też zbytni serwilizm wobec faktów uznanych. przykładów jest co prawda sporo, ale nie składają się one w jednoznaczne dane. Po pierwsze jednak, książka jest historycznym esejem, więc jej brak zaufania do metodologii badań historycznych wydaje się uzasadniony, po wtóre zaś –autorzy sami tłumaczą swój warsztat pracy. Można się ostatecznie nie zgodzić na to, że pojedyncze wydarzenia, które w przekroju wyglądają niczym różne realizacje tej samej kliszy są dowodem na powszechność pewnych praktyk (sytuacje zachowań polaków wobec Żydów są bardzo podobne), trudno jednak zakładać, że autorzy wprowadzają kogoś w błąd, skoro dokładnie omówili swój warsztat interpretacyjny. Moją wątpliwość budzi jedynie użycie w stosunku do omawianego zagadnienia – stosunku polaków do skazanych na zagładę przez nazistów żydowskich sąsiadów – sformułowania „praktyka społeczna”, które w istocie nie doczekuje się zdefiniowania. Trudno w tej sytuacji dociec, jak daleko uogólniają swe sądy autorzy i czy to ciągle ta sama metoda pracy.
Pisząc o sposobach bogacenia się na żydowskim mieniu (okropny, acz powszechny, przymiotnik „pożydowski” doskonale w polszczyźnie funkcjonuje), nie zapominają autorzy poszukać analogii do wydarzeń w innych częściach Europy, dając tym samym asumpt do napisania nowej historii Holokaustu. Być może – i teraz już nie do uniknięcia – „MY, POLACY” winniśmy się czuć urażenia jako europejczycy również, co nam szkodzi oburzać się kosmopolitycznie i w imieniu zjednoczonego kontynentu?
* * *
Właśnie się zorientowałem, że nie do końca udało się postulat ze wstępu zrealizować. Rozpisałem się o sposobach funkcjonowania tej książki, mniej o niej samej. Trudno, widać taki los tego typu publikacji.

Jan Tomasz Gross, współpraca Irena Grudzińska-Gross, Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów, Znak, Kraków 2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

Do czego służą... ,,Książki"?


W momencie, kiedy powstaje ta notka heroldzi Agory mogą już bez cienia przesady odtrąbić zwycięstwo całego przedsięwzięcia. Książki zyskały taki rozgłos, że konieczny okazał się dodruk. Wiemy zatem na pewno, że prasa literacka ma już swojego celebrytę. Co wiemy jeszcze? a w zasadzie czego dowiadują się czytelnicy?

Przedsięwzięcia ma wiele wspólnego z niskim poziomem czytelnictwa, poziomem wręcz opłakanym, jaki zwieńczył pierwsze dziesięciolecie XXI-wiecznej Polski. Płaczek żałobnych po wielkiej tradycji słowa pisanego wprawiającego w ruch całe generacje nie brakuje. Nie wszyscy jednak stan opłakany opłakują, niektórzy biorą się do roboty. W tym sensie Książki powstały na obstalunek – mają zapoczątkować nową modę na czytanie. Ale też na kupowanie książek. A może przy okazji wyrobić pewne nawyki interpretacyjne, bo i takich tendencji magazyn nie uniknął. Postaram się o każdym z zadań po trosze i po kolei.

Służba czy drużba?
Ale najpierw Paweł Goźliński – autor znany i uznany, o nieposzlakowanej kompetencji, jest redaktorem magazynu; jak się berbeć rozwinie, będzie szansa na awans. Jego zdaniem książka służy przemianie. Moim zdaniem też, Dotąd się zgadzamy. Jemu towarzyszy naiwna wiara, że „książka jest mostem do świata, a nie ucieczką od rzeczywistości. że niesie słowa, które mają działać w nas, a przez nas działać w świecie. I tutaj nie zgłaszam votum separatum. Ale – i tu uwaga szanowna publiko nowoczesnych magazynów literackich – jego zdaniem do tego też służą Książki. Magazyn do czytania. Ejże! Czy tak ustawiona poprzeczka wystaje poza poza czubek redaktorskiego nosa? Na stronie ze wstępniakiem jeszcze nie, ale potem w najlepsze, kłębią i gnębią wzajem wydawnicze reklamy, różnorakie zestawienia i plebiscyty, z których coś wynika, albo nie wynika, empik ogłasza nowe kolekcje… i tak dalej, i tak dalej. Książki służą również, a juści, do wspierania księgarskiego rynku, w stopniu równym, oby nie wyższym, od przekonywania, do czego służą książki. Nie widzę w tym niczego złego, proszę tylko o szacunek dla czytelnika, który sam docenić może, do czego posłuży mu zakupiony magazyn – czy do zainicjowania kulturalnej rozmowy przy lampce wina, czy do zabicia strachu w dentystycznej poczekalni, czy też może … A może, owszem, czemu nie, do zmiany własnego świata, do wzbudzenia w sobie chęci poszukiwania słów oddających naszą rzeczywistość, do pogłębionej refleksji nad teraźniejszością. Czemu nie, ale to nie zmienia faktu, że Książki to gazeta mająca zarobić na reklamach. I z uznaniem przyglądam się, jak ten pomysł się sprawdza.
Sądzę, że wypadało Goźlińskiemu napisać prawdę – że jego pismo jest trendsetterem, które tworzy przestrzeń literacką dla w bólach tworzącej się klasy średniej. I że snobizm nie jest niczym złym, że snobowanie się na czytelnika nie uwłacza męskości, nie ubrzydza kobiecości, pasuje do plaży na Majorce. Jeśli bowiem uda się magazynowi osiągnąć to właśnie – to sukces może być trwalszy niż z jednego neofity, który zechce doznać przemiany pod wpływem lektury.

Czytać każdy może
Podtytuł czasopisma – ów copywritersko doskonały dodatek: magazyn do czytania zawiera w sobie dwie przesłanki. Po pierwsze: sugeruje, że wreszcie pojawił się na polskim rynku magazyn literacki dla niefachowców, po drugie zaś każe przestać się wstydzić tego, że do literatury podchodzimy jak do majsterkowania, hobbystycznie, bez teoretycznego zaplecza, że znajdujemy w tym zwykłą czytelniczą przyjemność. Ten ekshibicjonistyczny gest przypomina mi akcję na pewnym recenzenckim blogu, którego autorka dokonała coming outu i przyznała, że nie znosi Zbrodni i kary. I zaraz wyszły z szafy kolejne trupy: nastąpiła lawina współ-czujących owo nielubienie, potwierdzających je z ulgą. Szeroki rozgłos magazynu na takich właśnie blogach pokazuje, że jest to gest skuteczny. Przyznaję jednak, że z lekką obawą myślę o kolejnych numerach, bojąc się głównie tego, że Książki staną się Piotrem Rubikiem polskiej krytyki literackiej.

Kto za tym stoi?
Na razie z pewnością nie wskazuje na to jakość tekstów głównych, choć już te omawiające modne i konieczne do przeczytania pozycje pozostawiają swoje do życzenia. Szczególnie polecam teksty Joanny Tokarskiej-Bakir, Olgi Tokarczuk, Krzysztofa Vargi o Houllebecq’u i Marii Poprzęckiej a także wywiad z Joanną Olczak-Ronikier na temat popełnionej przez nią biografii Janusza Korczaka. I tak wymieniłem połowę spisu treści… za wadliwe uważam rozprawianie się Elizy Szybowicz z popularnością Wiśniewskiego, choćby z uwagi, że czytelnicy jakiego by nie było magazynu literackiego nie wezmą jego powieści na poważnie a pewnie nawet do ręki. Nieudana wydaje się też prowokacja Janusza Rudnickiego, który rozprawia się ze szkolnym kanonem lektur, bo takich przewrotów dokonuje się pełno, a napastliwy język autora może co najwyżej rozsierdzić skupione na przewodnikach metodycznych nauczycielki – a zatem nic to nie zmienia, po co zatem czernić papier.
Zestaw nazwisk i poruszanych tematów imponuje, ale też leciutko niepokoi. Za ich wspólny mianownik można uznać pewien rodzaj lewicowego myślenia o literaturze, mocno ostatnio obecne w takich uznanych periodykach, jak Gazeta Wyborcza czy Krytyka Polityczna, a także sieciowy Dwutygodnik. Matryce interpretacyjne tam obecne są przenoszone poniekąd do Książek, gdzie, jak sądzę, zaczynają krążyć po szerszej orbicie, czego skutki co prawda trudno dostrzec gołym okiem, ale z pewnością istnieją. Daleko mi do oskarżeń o indoktrynację, jak również do narzucania linii ideowej wydawcom magazynu, niemniej wydaje się, że tzw. prosty czytelnik w pewnych układach i koteriach polskiej krytyki może się nie orientować. Skutkuje to tym, że oczekując magazynu zajmującego się literaturą sine ira et studio, dostaje jej konkretną wizję.
Niektórych pewnie to właśnie zachęci przede wszystkim. Mnie zachęciło i z ciekawością zajrzę do kolejnego numeru, choćby po to, by znaleźć kategorie opisu dla takiego zjawiska, jak masowe pismo literackie.

sobota, 9 lipca 2011

Czeczeński patchwork


Germana Sadułajewa Jestem Czeczenem to rzecz o harmonii wyobraźni i pamięci, próba pamięciowego i obrazowego uporządkowania własnego stosunku do ojczyzny. I, jak każda taka próba, obarczona jest ona dużym ryzykiem estetycznej przesady.
We fragmentach dałoby się zarzucić książce i domorosłą metaforykę oddaloną o dobre kilka długości od literackiego parnasu, i porównania rodem z plemiennej twórczości, nieco toporne w wymowie, jak też narracyjną nieporadność. W całości jednak książka broni się uczuciowym autentyzmem (albo nabito mnie w patriotyczną butelkę) oraz dążeniem do rozbicia wielkiej narracji o wojnie, której to demolce towarzyszą ponowoczesne środki literackiego przekazu. Sadułajew, emigrant siłujący się z poczuciem winy wobec opuszczonego kraju, tworzy czeczeński patchwork, w którym mieszczą się różnorodne wizje tego miejsca – od mityzującej narracji o lasach, polach, łąkach i koniecznie górach aż po telewizyjny przekaz o wojennej rzeczywistości. Postęp wobec dziewiętnastowiecznej wizji ojczyzny jest dostrzegalny gołym okiem – nie ma jednej ojczyzny, są pojęcia organizujące jej istnienie w ludzkich umysłach.
Opowiedz jaskółkę
Jest taki wiersz Stanisława Grochowiaka, nosi znaczący tytuł Po ciemku. Wiersz ma formę dialogu, można rzec, dydaktycznego, w którym jeden z interlokutorów próbuje drugiemu opowiedzieć ptaka, rybę i konia – za każdym razem wychodzi mu jednak obraz śmierci zwierzęcia. Dopiero opowiedzenie rzeźni przełamuje ten dramatyczny ciąg skojarzeń. Najprościej potraktować ten wiersz psychoanalizą, z której czarno na białym pojawi się obsesja na punkcie śmierci, będzie można szukać jej uzasadnień w przepastnej pamięci opowiadającego. Podobnie z książką Sadułajewa – Czeczenia jest na tyle silną obsesją, że każdy szczegół pamiętanego świata jawi się jako element jednej i tej samej układanki, fragmentem budującym etniczną tożsamość.
Są czeczeńskie jaskółki, czeczeńskie góry, są Czeczeni sami w sobie – oprócz przynależności narodowej towarzyszy im też melancholia śmierci wpisana w genotyp. Jeśli pojawiają się ludzie, to pewne jest, że muszą zginąć od zabłąkanej kuli. Giną zresztą cywile, żołnierze jakby mniej, być może dlatego, że opowieść o nich przynależy do drugiego z tematów książki i nie wchodzi w relacje z pierwszym.
Z drugiej zaś strony, jak już udowodni się czeczeńskość jako wartość dodaną, przychodzi czas, żeby ją dekonstruować. Z zapalczywością godną etnologia Sadułajew odtwarza przebieg wędrówki ludów na Kaukazie, która ujawnia brak jednolitego narodu czeczeńskiego. Głęboka ironia towarzyszy tedy stwierdzeniu: „Jeśli wojna do ostatniego Czeczena nie zostanie doprowadzona do końca, jeśli Czeczeni przeżyją i staną się narodem, powinni dziękować za to Rosji, która skuteczniej od wszelkich słonecznych anomalii rozpaliła w nich pasjonarność, zmusiła do stanięcia ramię w ramie i wpoiła każdemu: Aryjczykowi, Hurycie, Chazarowi – jesteś Czeczenem”. Pewnie, że to egocentryzm, ale mam wrażenie, że piszę z pozycji narodowo bardziej zaawansowanej, mającej za sobą podobne deklaracje.
Trudne czasy dla wieszcza
Jestem Czeczenem hołduje w równości atawistycznym potrzebom związku z ziemią, co konieczności zdania relacji o tu i teraz. Są to w istocie potrzeby zupełnie do siebie nieprzystające, które godzi dopiero ponowoczesna tożsamość, nie bardzo rozumiejąca samą siebie.
A literatura wciąż musi zdawać egzaminy, podobnie jak literat. Z tego uwikłania, z obowiązków wobec rzeczywistości, nie idzie wymigać się tak łatwo. „Kiedyż wreszcie skończy się ta książka? Jestem zmęczony, dlaczego, po co, kto zapisuje wciąż nowe i nowe strony. Przecież powiedzieli – wojna się skończyła. Dlaczego więc ta książka jeszcze się pisze, pisze się sama, dalej i dalej?”. Mimo wyczuwalnego zblazowania rolą dostojnego wieszcza, tkwi w Sadułajewie głęboko schowane przekonanie o możliwości – jeśli nie naprawiania świata, o nie – dawania świadectwa. I być może to świadectwo wychodzące naprzeciw, wchodzące w konflikt z gładką powierzchnią pozornego obiektywizmu wielkiej wojennej narracji. Bo „wojna zawsze staje się legendą”: „Już piszą książki, wiele książek. Byli żołnierze i oficerowie, nawet generałowie – publikują notatki i wspomnienia o tym, jak walczyli za Rosję, jak bili się w Czeczenii.(…) I wojownicy islamu – oni też piszą – o tym, jak walczyli z niewiernymi, jak słodko i wesoło być szahidem i przybywać do Allaha, otwierając sobie nogą wrota do raju.
I tylko ja napiszę o jaskółkach…” Jest w książce wiele momentów, które rozprawiają się z wieszczym przesłaniem, albo dosłownie – kiedy to autor skarży się, że powinien pisać coś innego, wyrywając nas z wojennej matni, albo metaforycznie, budując wyidealizowany obraz dwóch przyjaciół stających ostatecznie po dwóch stronach karabinu. Jest przy tym jednak i przekonanie, że coś z tego posłannictwa da się ocalić i wnieść w nową porządek opowiadania o świecie. Wieszcz współczesny nie wychodzi na szczyty górskie i nie dokonuje spektakularnych metamorfoz, by tym silniej zjednoczyć się i zarazem uosobić naród. Na uboczu odkłamuje świat stworzony przez poprzednich wieszczy i współczesnych speców od telewizyjnego marketingu. Bo co my wiemy o tej wojnie? Tyle, ile przekażą nam w telewizji. Jaką twarz ma dla nas Czeczen? Wystającą z okienka za Panią w perfekcyjnym makijażu. W tej sytuacji, powiem najprościej jak się da, należy przeczytać książkę Germana Sadułajewa z czystej przyzwoitości.

G. Sadułajew, Jestem Czeczenem, tłum. K. Rawska-Górecka, W. Górecki, Czarne, Wołowiec 2011, s. 179

sobota, 26 lutego 2011

Esej zamiast romansu - bo nie wolno kochać


Dla czytelników Córki Agamemnona polski język przygotował niespodziankę interpretacyjną godną mistrzów psychoanalizy – Tirana brzmi prawie tak samo jak Tyrania. Żyjącym w albańskiej odmianie komunizmu więźniom cudzych ambicji nie było tak łatwo pojąć, w czym rzecz. Pojęć do analizy szukali w mitach i baśniach – wielkich opowieściach ludzkości o charakterze porządkującym.

Główny bohater a zarazem narrator powieści Ismaila Kadare tuż przed pochodem pierwszomajowym traci swoją dziewczynę Suzanę. Bo, jak głosi napis na okładce książki, „w komunistycznej Albanii nie wolno było nawet kochać”. Dokładniej rzecz ujmując, zabraniającym jest ojciec Suzany, któremu związek córki szkodzi wizerunkowo. Poświęca więc jej szczęście dla własnej kariery i umacniania porządku komunistycznego w kraju. Uczestnik współczesnego świata może mieć w tym momencie lektury uzasadnione deja vu – wszak o wizerunek z równą pieczołowitością, jak partyjni dygnitarze onegdaj, dbają dziś celebryci. Nie jest to, wbrew pozorom, mylny szlak interpretacyjny, napisana w czasach komunizmu książka, czytana po wielu latach, daje okazję przestudiowania uniwersalnych mechanizmów wzajemnego napędzania się tego, co publiczne i co osobiste, intymne. Celebrycki trop prowadzi ku konstatacji, że wciąż trwa walka pomiędzy tymi siłami, że jest to walka zasadna w każdym politycznym, czy nawet postpolitycznym systemie.
Pierwszoosobowa narracja daje szansę spojrzenia na komunistyczny system nie tyle od wewnątrz, co raczej w osobowej perspektywie, z punktu widzenia jednego trybiku maszynerii i to trybiku, który niespecjalnie sobie radzi z uzależnieniem od innych. W tej perspektywie każdy jest oskarżony i każdy jest ofiarą, rozmywa się kategoria winy. Dochodzimy do bardzo niebezpiecznej granicy, za którą rozlega się spójna symfonia ofiar i katów zamieniających się rolami. Brak przedstawionej rzeczywistości instancji moralnie nadrzędnej – chyba poety z wiersza Czesława Miłosza, który mógłby pamiętać i zapewnić, że spisane będą czyny i rozmowy. Tyranów i parady błaznów. Na szczęście, już poza literackim światem przedstawionym, paragraf etycznej powinności literatury dosięga ów system – Kadare podstępem, z narażeniem siebie i pewnie też z obawą, czy zachód zechce pochylić się nad albańską wersją komunizmu, skoro przecież ta moskiewska jest dużo bardziej trendy, wywozi do Francji rękopisy. Te, jak wiadomo z innej książki, nie płoną.
Córka Agamemnona nie jest klasyczną powieścią, ani też powieścią-relacją. Nie jest również beletryzowanym zapisem wydarzeń i spisem ludzkich sumień – choć w istocie przedstawia wiele postaw przyjętej wobec reżimu – nie ciągnie jej do reportażu. Najbliżej książce do eseju, w którym zapis bieżących wydarzeń poddaje się dyskursowi typowemu dla innego gatunku. Refleksje przeważają tutaj nad opisem. Wędrówka bohatera poprzez VIP-owskie platformy do swojego, prestiżowego sektora przypomina zarazem labirynt kafkowskiej proweniencji, jak i zdaje się być pretekstem literackim do snucia opowieści. Droga nie od wczoraj wszak w literaturze i okolicach pełni rolę sznurka, na który nawleka się sensy i w ten sposób się je porządkuje, ustawia i zadaje im pytania.
Książka reklamowana niezbyt trafnie jako historia trudnej miłości (cytowany już napis z okładki) jest więc w istocie narzędziem sprzeciwu wobec traktowania ludzkich uczuć jako narzędzia opresji. Kwestia poświęcenia szczęścia Suzany dla politycznych ambicji jej ojca przywodzi na myśl porzuconemu kochankowi Ifigenię poświęconą przez ojca – Agamemnona bogom w zamian za ich przychylność. W mitologii szuka schematu, który pomógłby mu zrozumieć sens tego działania. Analogia jest tutaj jedynie częścią refleksji, w dużej mierze toczy się dialog z mitem, a raczej z ustaloną interpretacją. Wnioskowanie prowadzi do przekonania, że nie o przebłaganie bogów chodziło antycznemu wodzowi, a o ideologiczną i moralną mistyfikację, która pozwalała mu z ofiary uczynić fundament żądań wobec poddanych. A, co warto zaznaczyć, Albańska Ifigenia w książce nie pojawia się ani razu, jej głos nie liczy się w interpretacji historii.
Jak przystało na esej, książka Kadarego ma również ambicje stworzenia własnej definicji pojęć używanych. To najważniejsze to właśnie ona – nauczycielka życia. historia. Kogo jednak właściwie uczy – nie „człowieka prostego”, że znów przywołam Miłosza. Tyranów właśnie. Historia jest zbiorem stereotypów, które docelowo wciela się w użycie i nazywa się polityką. I się replikuje. Agamemnon nie wyjaśnia kwestii bieżącej, on jest dla niej fundamentem, czy, jak kto woli używać tego staromodnego dla nauki sformułowania, archetypem. Wszystko już było i wróci jeszcze. Pewnie nie raz trzeba będzie wyciągać z pawlacza historii dekoracje totalitaryzmu. Kadare nie ma złudzeń, że jego książka temu zapobiegnie – przynajmniej nic w książce na takie zakusy nie wskazuje. To pozwala mu uniknąć historiozoficznego totumfactwa.
Kadare I., Córka Agamemnona, Świat książki, Warszawa 2011, s. 111

wtorek, 1 lutego 2011

W starych dekoracjach – kultura jako źródło poznania cudzych cierpień


Irakijczycy nie mają twarzy, bo zabiera im ją telewizor. Nie mają osobowości, bo są albo ofiarami, albo napastnikami. Nie umieją mówić własnym głosem, więc wynajmują sobie lektora newsów, by mówił w ich imieniu. Żyją w pudełku wcale nie zwanym wyobraźnią. Jeden z nich ma na imię Kerim. Wyszedł z pudełka, ale właściwie dalej nie jest sobą. Bo co to właściwie znaczy „być sobą”?

Sherko Fatah wykorzystał znany motyw Guliwera, który wciąż jest w nie swoim świecie. W jednym za duży, w drugim za mały. Skalowanie odbywa się przy pomocy bolesnych operacji mentalnych, po których pozostaje niedosyt. Ciągły niedosyt. Czarny statek to książka o wiecznej tęsknocie, której jedynym ukojeniem jest śmierć. Świat, w jakim przyszło żyć bohaterowi nadaje tej tęsknocie nazwę i dokleja współczynnik dyskursywny, nie niweczy jednak struktury uniwersalnej powieści. Dlatego też można ją czytać jako osobny głos w utelewizyjnianej debacie o irakijskim stanie okupacji, zaszłościach kolonialnych, wzajemnie motywujących się polityce i religii na wschodzie, konfliktach i zbliżeniach wschodu i zachodu. Seria Proza świata wydawnictwa Czarne stawia sobie jednak zadania ambitniejsze niż głos w sprawie. Bo nazwę serii można czytać tak geograficznie i dyskursywnie właśnie, jak również jako kwantyfikator wielkości literatury, która broni się nawet jeśli wytrącić jej spomiędzy słów oręż zwany publicystyką.
Śmierć i nomadyczność, której sytuacja irakijskiego uchodźcy, wcześniej niereligijnego Araba natarczywie próbującego dorobić się islamskiej żarliwości, dodaje egzotycznej nieco urody są głównymi tematami książki. Kerim nosi w sobie zalążek śmierci, który nabiera formy, wychodzi „na jaw” za sprawą włączenia się bohatera w strukturę grupy ekstremistów, gdzie zostaje bojówkarzem Allaha i agitatorem pośmiertnego szczęścia. Jeśli rozdaje się śmierć, dużo łatwiej zapomnieć o tym, że samemu się jest poza obrębem ludzi, którzy ją otrzymują, lub też przynajmniej nie doskwiera wówczas tak mocno brak zakorzenienia, społeczne wykluczenie. Jednak i tej próby tożsamości Kerim nie przechodzi pozytywnie – w pewnym momencie ucieka od grupy, która nauczyła go wierzyć w ideały zbrojnego Islamu.
Potem jest już tylko ucieczka. Europa znajduje się po drugiej stronie wielkiej wody, nie jest jednak ziemią obiecaną, a miejscem docelowym tułacza, któremu ciąży przydomek „wieczny”. Kerima dręczą koszmary po przygodzie wojownika – jako żołnierz boga, kompletnie nie radzi sobie z ludzkim poczuciem winy. Co więcej, wspomnienia dokonanych czynów i ich motywacja, jeszcze bardziej wykluczają go ze społeczności, do której nigdy nie pasował jak ulał. Każdy ruch na szachownicy życia okazuje się nietrafiony. Być może Kerim liczy, że w światłej Europie uda mu się zacząć od nowa, dokonać psychoanalitycznego rozgrzeszenia, choć z pewnością nigdy nie słyszał o Freudzie.
Europa jest jednak daleko, a Guliwer nie ma własnego statku. Podróż na gapę obfituje w groteskową wizję znanych z europejskiej literatury motywów marynistycznych. Miast przygody, jest koszmar, nawet Odyseusz w porównaniu z Kerimem miał łatwiejszy żywot morskiego włóczęgi. Tak, z uporem będę podkreślał zbieżność bohatera Czarnego statku i czołowych, topicznych bohaterów europejskiej powieści.
Życie na uchodźstwie wcale nie okazuje się nowe. Znów rozczarowanie wobec wyroków przeznaczenia, które ciąży. W Berlinie Kerim jest po trosze europejskim kochankiem i poszukiwaczem osobliwości udającym turystę, po trosze zaś człowiekiem wciąż kurczowo trzymającym się dotychczasowej tożsamości, choć już dawno doń nie pasuje. Jak bumerang wracają wspomnienia z czasów rozsiewanej zarazy – czytelnik wreszcie może je rekonstruować.
Na końcu Kerim zamknął oczy. Wyczerpał limit wcieleń. Zmarnował wszystkie życia. Pozostał mit Guliwera, rozgrywający się w nieprzychylnej historycznej i politycznej scenerii współczesności.
Sherko Fatah napisał powieść, która w skrótowy sposób, wykorzystując kalki z literatury europejskiej, domaga się uwagi dla pojedynczego człowieka. Nie jest to jednak głos obrońcy uciśnionych, choć pochodzenie autora – syna irackiego Kurda mieszkającego w Berlinie – mogłoby w zbyt łatwy sposób wiele postawionych w powieści kwestii wyjaśnić, ale raczej traktat o konieczności czytania każdego życia w perspektywie zastanych wielkich mitów ludzkości. To apoteoza odrębności i pojedynczości – na mapie i w statystykach. Czarny statek przy tym to rzecz niezwykłej językowej precyzji, gdzie wyważona narracja rozświetla dodatkowe wymiary ludzkiego istnienia.
Sherko Fatah, Czarny statek, tłum. E. Kalinowska, Czarne, Wołowiec 2010

czwartek, 27 stycznia 2011

Tarnów - opowieść szyta na miarę. O wieczorze autorskim Radosława Kobierskiego.


„Dużo piszemy o sobie” – dokonał oceny najnowszych trendów literackich Radosław Kobierski. Dwugodzinne spotkanie z pisarzem, jakie odbyło się 14 stycznia w tarnowskiej Czytelni przy Krakowskiej 4 dotyczyło jednak przede wszystkim jego najnowszej książki Ziemia Nod, której akcja dzieje się w Tarnowie i okolicach.

W takiej sytuacji zwykło się mówić, że sala pękała w szwach. Aż takim literackim optymizmem nie wiało z czytelnianej sali, przecież niewielkiej, jednak przybyłe towarzystwo należy uznać za liczne. Być może ciekawostką byłaby znaczna przewaga osób starszych, gdyby nie organizator spotkania – jedna z filii Biblioteki Publicznej, a dokładniej: działający przy niej klub czytelniczy. Jak można się było przekonać – zwarty i gotowy. Niewiele tarnowian niezwiązanych z działalnością Literackiego Klubu „13” wzięło w spotkaniu autorskim udział. A tego typu literackie celebry nie zdarzają się wszak w naszym mieście co weekend.

Dlaczego Tarnów?
Radosław Kobierski wygląda nieco niedzisiejszo, mieszcząc się w kanonach stylu wczesnych lat 70-tych i stwarzając tym samym odpowiedni nastrój do inteligenckiej dysputy z rodzaju tych zamierzchłostudenckich – z czasów, kiedy studia nie skojarzone jeszcze były z wyścigiem pewnych gryzoni. Miało się momentami, również za sprawą tembru głosu pisarza i jego snutych z pełnym skupieniem opowieści, wrażenie uczestnictwa w zebraniu zakazanym. Potęgowała ten stan z pewnością tematyka prezentowanej książki. Wydaje się godne uwagi podkreślenie autora, iż było to pierwsze z planowanych spotkań promujących „Ziemię Nod”. W ten sposób pisarz chciał być może spłacić trybut miastu, które tak wdzięcznie posłużyło mu za materię powieściową.
Tarnów nie pojawia się w powieści Kobierskiego (dodajmy, że po raz kolejny) przypadkowo – to rodzaj hołdu złożonego przodkom i miastu, które kształtowało świadomość pisarza. W pewnym bowiem stopniu autor „Ziemi Nod” jest tarnowianinem – po ojcu, który wywodzi się z tegoo miasta. Rodzinne sentymenta w książce ustępują jednak rzetelnej dawce historycznej wiedzy, z której, niczym z klocków, buduje się opowieść fikcyjną, ale zachowującą smak i zapach Tarnowa, a także opierającą się na sztafażu wydarzeń związanych z miastem, z Lisią Górą i innymi okolicznymi miejscowościami. Postacie książkowe zawdzięczają swe literackie żywoty pogłębionej kwerendzie – Kobierski nie ukrywał swych fascynacji dziełami historyków dokumentujących historię grodu.

Historia czy wyobraźnia?
Pisarz nie jest jednak historykiem. I choć na kartach powieści pojawiają się nazwiska – jak Fusiarski czy Kudelski – związane z miastem, to jednak nie ich biografie stanowią clou utworu. Raczej – próba radzenia sobie z przemijaniem, które nie ma w sobie owego patetycznego pierwiastka, nie odpowiada kryteriom wzniosłości i nie przybiera formy typowej dla stylu wysokiego (zgodnie z antyczną zasadą decorum). Ziemia Nod to kwesta na rzecz ludzi, którzy, nie z własnej winy, a z wyroków ślepego losu, znaleźli się na śmietniku historii. Nie dziwi, że wśród tarnowian zgromadzonych na spotkaniu autorskim żywo toczyła się dyskusja o proporcjach historii i fikcji, ani tym bardziej sugestie, aby czytać (szczególnie część pierwszą powieści) jako zbeletryzowany przewodnik po mieście, którego już nie ma. Nietrudno wyobrazić sobie, promowanie uroków Tarnowa poprzez książkę Kobierskiego i odwoływanie się do jej fabuły w celu promocji historii miasta. tym bardziej trudno pojąć, dlaczego w organizację spotkania autorskiego nie zaangażował się nikt poza miłośnikami literatury z jednego z oddziałów publicznej biblioteki. Casus Jacka Dukaja - tarnowianina, któremu miasto szczędzi przywilejów związanych z byciem wybitną postacią polskiej sceny literackiej jest dobrym przykładem tego, jak mało miejsca poświęca się tu promocyjnym walorom literatury. Na marginesie można dodać, że Radosław Kobierski mimochodem, wspominając o etapach swej pracy nad książką, wychwalał najbardziej znanego tarnowskiego prozaika za niezwykłą precyzję kompozycyjną. A zatem, w obu przypadkach, jest się czym chwalić.

Etniczne wyliczanki
Prowadząca spotkanie autorskie Mariola Góra zwróciła, chyba jednak dość niezręcznie, uwagę na inną jeszcze, poza opozycją historia – beletrystyka, dychotomię powieści. Jej zdaniem bohaterowie pochodzenia polskiego ustępują w książce środowisku żydowskiemu, któremu autor przyznaje jakby palmę pierwszeństwa w konstruowaniu fabuły. Nastąpiła nawet próba procentowego określenia miejsca w fabule przeznaczonego dla Polaków i Żydów, gdzie ci ostatni nieznacznie wysunęli się na prowadzenie. Autorska precyzja w tym względzie wydaje się być podszyta ironią, niczym gombrowiczowski Filidor – bo przecież historia miasta nie uznaje takiego podziału. Powszechna jest wszak świadomość, że etniczna struktura mieszkańców przedwojnia została sztucznie i brutalnie zniszczona w gettach i obozach pracy, a i szukanie współczesnych rozróżnień w tym względzie musi być kalekie. Nie da się bowiem pisać o Tarnowie sprzed Szoah i nie dostrzegać wpływu ludności żydowskiej na specyfikę miasta.
Trzeba jednak przyznać, że książka w pełni usatysfakcjonuje fascynatów kultury i historii tarnowskich (i nie tylko) Żydów, poszukiwaczy judaików w formie literacko przetworzonej, tęskniących za szeroką panoramą historyczną miejsca, w którym polskość jest co i rusz konfrontowana z innością i musi sobie z nią radzić.
Ocaleni od zapomnienie są nie tylko mieszkańcy pochodzenia żydowskiego, ale też Romowie czy Ukraińcy. Jedna z autorskich opowieści o powstawaniu książki przedstawiała jedyną ocaloną Cygankę, która za swoją historię żądała tantiem ze sprzedaży powieści.
Każdy, kto przyzwyczaił się już do jednowymiarowości etnicznej współczesnego miasta, może odetchnąć głęboko powietrzem, w którym splatają się różne nacje, mentalność buduje się poprzez docieranie, a zawołania kupców muszą wpasowywać się w kilka języków odbiorców różnorakich towarów. Przy tym Tarnów w powieści Kobierskiego, to zarazem miasto nieco nostalgicznie prowincjonalne, ale też w swej strukturze wyraziście aspirujące do wielkomiejskości – znajdziemy wśród bohaterów inteligentów, przedsiębiorców, polityków, których drogi co i rusz się przecinają z przedstawicielami innych warstw. Finezja stylistyczna autora pozwoliła na ocalenie nie tylko faktów i nazw ulic, ale też atmosfery miasta – jak mówiła prowadząca spotkanie, udało się pokazać genius loci świata przedstawianego. Nie należy też zapomnieć – jak ujęła to prowadząca – o etnograficznym poziomie fabuły, na którym przedstawia się i/ lub dokumentuje zwyczaje i tradycje wiejskie okolic Tarnowa.

Na komplementy w stylu powyższego autor nie reagował zbyt wylewnymi podziękowaniami. Widać za to było, że spotkanie w rodzinnym mieście ojca, z mieszkańcami, którzy, być może, znali kogoś z jego rodziny, było dla niego istotne nie tylko ze względów promocyjnych. Te ostatnie działania, jak twierdził, nie przekładają się na finansowy sukces książki i nie przynoszą autorom luksusu. Raz jeszcze mogliśmy posłuchać o tym, że pisanie w Polsce nie jest zawodem, a pasją, nie pracą zarobkową a raczej stanem umysłu.