środa, 18 grudnia 2013

Plansze

Rzeczywistość jest mniejsza, niż mogłoby się zdawać, ludzie to nieledwie kilka istot na statecznej makacie ze spalonego teatru. Niemoc i nieobecność. Niemożność i nieprawdziwość. Każde z dwunastu tytułowych słów ma swą drugą stronę i daje się nicować bez większego problemu.

Jan Jakub Kolski testuje wersję literatury nieatrakcyjnej, zrzekającej się prawa do zadziwień i zaskoczeń, czytelników pozbawiającej fajerwerków fabuły. Bywa pisarzem oschłym i apodyktycznym, narratorowi przykazuje spełnić swe powinności tak, jakby płacono mu tylko jedną trzecią pensji. To wszechogarniające w trakcie lektury poczucie niedosytu i panoszącej się pustki, która jeszcze bardziej niż natura nie znosi próżni, wpisane zostaje pomiędzy zdania, a i w nie same. Jeśli czasem zaprzestaje istnienia, wypełnia się opowieścią, nadmiarem akcji, to tylko po to, by być żyłką słoneczną na ścianie. Ale – co istotne – pełne fabularne wtręty pojawiają się na prawach fantasmagorii, wizji czy może przeczucia.
Świat w powieści jest swoim własnym dagerotypowym odbiciem, czasami przyjmuje buńczuczną wyrazistość zdjęcia w sam raz do fotoplastykonu, ale na prawdziwość, pełną wersję, nadającą się na scenerię zdarzeń, miejsce dla jakkolwiek definiowanego życia jakby nie było go stać. Potrzebuje słów do pełnego zaistnienia, ale te, jeśli padają, zawsze przechodzą obok, nie trafiają do celu, nie umieją odnaleźć się jako witalna siła. I trwa ta sceneria bez wydarzeń, ta fabuła pozbawiona akcji, wyrywana po kawałku przez nielicznych bohaterów, by przejrzeć się w nich, tych kawałkach już prawie zetlałej dekoracji, jak Narcyz w toni. Ich osobność nie ma tu żadnego z imion egoizmu, ale nie ma też pretensji do bycia jakimkolwiek, modnym czy mniej modnym, stylem życia. W takim świecie człowieczeństwo jest nagie, a czasem wcale go nie ma. Wystarcza cień na ścianie porządku zdarzeń takich jak pory roku, pokoje mieszkania, nogi pianina czy części ciała.

Obraz kontra obraz
Zdjęcia, obraz świata, są zresztą na równych prawach składnikiem powieściowej rzeczywistości, co fabuła, bohaterowie i ten kulejący bieg zdarzeń. Co więcej, w wielu momentach wydaje się, że to właśnie zdjęcia pełniej przedstawiają życie niż tak zwany świat za oknem. Tak zwany, bo czytelnik, a już na pewno ten piszący właśnie czytelnik, nie wymaga od miejsc takich jak klasztor, wiejska szkoła, zagubiony domek, gdzieś za lasem, pod lasem, obok lasu, niczego poza tym, by były dekoracjami. Prawda leży gdzie indziej. Została zaklęta w fotografiach i teraz trzeba ją przepracować – to motyw znany z poprzedniej książki Kolskiego, tu odarty z pewnych, z ostrożnością rzekłbym, patriotycznych powinności i społecznych zadań. Po prostu praca pamięci. Co istotne, tę pamięć, jednostkową przecież, może przepracować ktoś inny, nie ma wymogu, by podmiot był na swoim miejscu.
Ludzie borykający się z podartą płachtą świata, z prawdą zdjęć, z reakcją na samych siebie, nie bardzo wiedzą, co począć. Wolą cudze życie, bo we własnym odbija się ich marność, bylejakość, pospolitość. Właśnie tak, choć ich historie, połączone gordyjskim węzłem opowieści, są nietuzinkowe, rzadkie, wręcz nieprawdopodobne. A zarazem od początku skażone wtórnością, mające w sobie retoryczność zdarzeń, ich nieprawdziwą składność i wyrazistość, powtarzalność zaklętą w chwilę. Ale miało być o ludziach. A zatem spotyka ich los innych ludzi i wtedy muszą wybrać pomiędzy własnym a cudzym. Ten wybór zostaje postawiony kategorycznie, jest imperatywem. Nie ma możliwości niedokonania wyboru. Przebierają się w cudze stroje, udają cudze systemy wartości, kłamią równie prawdziwie jak wyznają, zmagając się z tym, że niepowtarzalność ludzkiego losu tak naprawdę zahacza o cudzy los i zostaje wtedy opatrzona znakiem zapytania. A co by było gdyby…? Gdyby było inaczej. Pewnie nic. Właśnie owo nic, dojmujące, przejmujące rzeczywistość dudni w tej książce najgłośniej. Jeśli się trochę postarać, będzie można powiedzieć, że Kolski napisał traktat o manekinach, które jednakże w tej wersji są jedynie nimi samymi. To znaczy zmierzają od naddanych powinności do prawdy o sobie.

Jak to trudne powiedzieć
Uczucia? Miłość, zazdrość, nienawiść nawet, łaska (to też uczucie?), przeszłość, poczucie obowiązku, nadzieja. Gdyby Kolski napisał powieść psychologiczną, trzeba byłoby powiedzieć, że bohaterów trawi atrofia uczuć. Ale – los nam oszczędził – nie napisał. W związku z tym trzeba powiedzieć, że jego bohaterów trawi gorączka niemożności i podejrzliwość wobec emocjonalnej sfery samych siebie. Współczucie pojawia się jako kulturowa klisza poświęcenia dla rodziny (ale nie samo poświęcenie) albo wyobrażona karawana, nie istnieje po prostu. Miłość jest albo za blada, albo za silna, wykraczająca poza uczucie, obsesyjna i fantasmagoryczna. Albo uwiązana na pasku cudzych wyobrażeń. Prawdziwe zdaje się pragnienie bycia z drugim człowiekiem i samotność, ale i one ostatecznie zostają zdyskredytowane, przez zbrodnię, przez społeczny konwenans radzenia sobie z obcymi, przez przyjęcie roli żony i matki jak Pan Bóg czy może małomiasteczkowy spleen przykazał. Zakończenie, krzywy uśmiech z gatunku „żyli długo i szczęśliwie”, mówi najwięcej o tym, że inaczej – krótko i prawdziwie – nie bardzo się da. Wszystko jest czymś innym, a że nie może być sobą, spala się w wielu rodzajach inności.
Dwanaście słów to powieść poruszająca, ale i poruszona, jak zdjęcie właśnie, nieprzystawalnością warstw. Wysmakowana literacko, ale przez to łatwiej widać jej błędy. Zdecydowanie mniej w Dwunastu słowach niż w Egzaminie z oddychania (nie mogę tego tytułu pisać bez skrzywienia kącików ust) pompatyczności, truistycznego przegadania i sztuczności języka, gdy narrator nabiera filozoficznej wody w usta. Formalnie to książka dużo bardziej spójna, ale przecież i tak popadająca momentami w przesadę, tak tutaj ciążącą. Wyobrażam sobie ten traktat bez konceptu głównego, mnie te dwanaście słów przeszkadza, jest ni przypiął, ni przyłatał. Przy innych zabiegach fabularnych ten jest marny, zbyt leniwie pracuje na wielkość tej książki. Poza tym język czasami staje kołkiem. Tworzy zatory na rzece, gromadzi oczywiste informacje i nie pozwala pójść dalej, jeśli się ich nie przeczyta. Wiele zdań z tej książki nie osadza się w konwencji, wyłapuje jej zamierzoną sztuczność, ale przemienia w prawdziwą.

Jan Jakub Kolski, Dwanaście słów, Wielka Litera, Warszawa 2013

piątek, 6 grudnia 2013

Zbrodnia, która ma znaczenie

Wydawca zachęca do czytania Carnivii nośną paralelą: zwraca uwagę na to, że akcja dzieje się w Wenecji prawdziwej i wirtualnej jednocześnie. W rzeczywistości (!) jednak związki pomiędzy miastem kanałów a jej cyberodbiciem są dużo bardziej skomplikowane i lustrzaność światów to jeden zaledwie element relacji.

Najpierw jest morderstwo w aurze religijnego skandalu – ginie kobieta przebrana (?) za katolickiego księdza. Potem jest młoda pani karabinier i jej mentorowaty partner. Co z tego wyniknie, na planie prywatnym, domyślić się dość łatwo. Jest też inna młoda kobieta, amerykańska żołnierka, do Włoch przysłana z określoną misją, która jednak – za sprawą przypadku – zmienia się na inną. Powoli losy obu młodych kobiet, Kat i Holly, splatają się jak Wenecja rzeczywista i wirtualna, i zaczynają toczyć się jedną fabularną ścieżką, a potem już zupełnie wspólnie. Tymczasem morderstwo, punkt wyjścia, zapalnik akcji, zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, jest jak kamyk wrzucony w wodę, który powoduje drżenie tafli jeziora, marszczy ją i wprawia w ruch szukający dla siebie spełnienia. Im większy kamyk, tym wyraźniejsze kręgi. A ten okazuje się naprawdę spory. W konsekwencji pojedyncze morderstwo ociera się o gabinety najznaczniejszych polityków świata, po drodze zahaczając o znaczące organizacje militarne i najistotniejsze wydarzenia z najnowszej historii Europy. Rozmach pomysłu dorównuje tu koronkarskiej misterności jego realizacji. Jonathan Holt jest mistrzem dyskrecji i ma nieograniczone pokłady pisarskiej cierpliwości – ani w jednym momencie fabuły nie wybiega przed szereg, nie miesza kręgów, nie przyspiesza niepotrzebnie tam, gdzie nie należy. Akcja biegnie ruchem jednostajnie przyspieszonym (jeśli nie pomyliłem fizycznych wielkości), a kiedy na końcu wyhamowuje, to czytelnik pozostaje z wrażeniem, że za chwilę zacznie się od początku, ale tym razem kamyk wrzucony do jeziora będzie jeszcze cięższy. I może nawet szlachetny.

Feminizm a zbrodnia
Tak, feministyczne wątki z mocną lewicową podpórką (bo bywa i feminizm nielewicowy, w co niektórym uwierzyć trudno) w kryminałach wszelakich sprzedają się jak świeże bułeczki. Prawa kobiet to temat nośny, wydaje się, że ideologicznie i publicystycznie wykończony, a więc dostarczający gotowych pomysłów, łatwych do utopienia we krwi, a przy tym niosący formułę empatii społecznej, na którą wszyscy, nawet ci najmniej przekonani do solidaryzmu, są w stanie się zgodzić. Pozwala wykazać się podczas lektury wrażliwością, dokonać rytualnego samooczyszczenia z drobnomieszczańskiego przywiązania do wszelkich społecznych nierówności. Larsson, poważniej chyba traktujący społeczne niż literackie powinności pisarza, jest w tym mistrzem, ale po nim całe hordy nie tylko skandynawskich twórców próbują wymyślić własne zbrodnie na feministycznej konstrukcji. Udaje się gorzej lub lepiej. Ten przydługi wstęp akapitu ma służyć właśnie temu, by powiedzieć, że Holtowi udaje się niemal zupełnie, choć podąża tą właśnie wydeptaną ścieżką idei. Kręgi jego fabuły są również kręgami kobiecego cierpienia i kobiecego upośledzenia w społeczeństwie, poczynając od podwójnych standardów oceny romansów pracy – różnych dla kobiet i mężczyzn, kończąc na nacjonalistycznych próbach wykorzystywania kobiecej płodności. Autor odważnie zagłębia się w religijną obłudę, demaskuje atawistyczny szowinizm stojący za decyzjami odmieniającymi oblicze tej ziemi i szuka początku lontu, który biegnie do tej bomby. Świat zdaje się kurczyć i rozszerzać, przemierzając te wszystkie szczeble wtajemniczenia w niesprawiedliwość, wołać przy tym, obwieszczać, że są to akty tego samego dramatu. Wolałbym wszakże, żeby ten morał został niewypowiedziany (a właśnie zostaje po barbarzyńsku streszczony w jednym, nieco pretensjonalnym zdaniu na końcu), ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Dwa światy?
Ze światów wirtualnych mamy w Carnivii tę właśnie – skrupulatnie odtworzoną Wenecję, której cyberplace mają tyle samo kamieni, co ich pierwowzór. Przez długi czas ta wspaniała Wenecja służy jedynie jako ozdobnik, sceny, które dzieją się w jej – niech będzie – przestrzeni są widziane z perspektywy pulpitu bohaterów, a wydarzenia mają charakter raczej turystyczny. Im dalej w fabułę jednak, tym związki pomiędzy oboma miastami zaczynają nabierać komplikacji i niuansów, świat wirtualny staje się streszczeniem tego wszystkiego, co w rzeczywistym wydarzyć się nie może, oddaje swoje zero-jedynkowe mury na potrzeby ludziom, którzy w rzeczywistości analogowej nie widzą dla siebie miejsca, jak na przykład kobietom uważającym się (niebezpodstawnie, choć i nieortodoksyjnie) za kapłanki katolickie. W dodatku stanowi cień świata rzeczywistego, swego rodzaju odbicie, w którym zachowuje się niedopowiedziane „na żywo” kwestie. W gruncie rzeczy dałoby się pomyśleć, że nieistotny jest tu sam pomysł na odbitą rzeczywistość, a pokazanie, że możliwości jest znacznie więcej, niż nam się na co dzień wydaje. Możliwości dojścia do prawdy i osiągnięcia zamierzonych celów. Wystarczy jedynie pomyśleć świat nieco nieszablonowo, z innego kąta. Wirtualna przestrzeń to jedynie wariant rzeczywistości prawdziwej, jego wizja, spełniona w innych punktach, historia dziejąca się po trosze alternatywnie, ale właśnie tuż obok, za rogiem, równomiernie. Kusi, by pomyśleć, że w istocie chodzi o dokonane symalakrum, przypis do świata prawdziwego. Czy taka jest przyszłość wirtualnego świata (albo światów)?
Jonathan Holt, śmiem twierdzić, nie wykorzystuje wszystkich szans, jakie daje fabule wirtualna Wenecja, ale przecież nie to jest jego celem. Za to pokazuje nowe możliwości dla kryminału, którego konwencja – umówmy się – zużywa się dość szybko i aktualnie goni w piętkę. To rozszerzenie rzeczywistości dzięki umiejętnościom programistów pozwala przesuwać granice prawdy i kłamstwa, kierować tropy w stronę, na którą nie ma miejsca w dusznych przestrzeniach miast, zatrzymywać morderstwo w pół drogi, albo odwrotnie: podwajać je, potrajać czy nawet multiplikować bez końca. Lista motywów zbrodni, psychologicznie skończona, nagle się wydłuża. Gdyby iść dalej, a Holt w paru momentach idzie, dałoby się pokazać, że nie ma o co kruszyć kopii i kryminał nagle zaczyna zjadać własny ogon, dowodząc, że te zbrodnie w gruncie rzeczy, jeśli je zobaczyć w tej rozszerzonej rzeczywistości, najzwyczajniej w świecie pozbawione są sensu, a tak zwana logika, objawiająca się dedukcją i będącą na jej usługach intuicją, nagle przestaje być śledztwem.
W gruncie rzeczy dobrze się dzieje, że ten wirtualny porte-parole miasta nie zaistniał w książce jako miejsce akcji równie istotne co oryginał – wówczas ta opowieść straciłaby nie tylko na społecznej wyrazistości, ale też – śmiem twierdzić – na przejrzystości fabuły, rozłożeniu akcentów akcji i napięciu. Przede wszystkim zaś umknęłoby to, co Holtowi wychodzi lepiej niż wielu twórcom współczesnym kryminałów – charakterystyka postaci. Te stworzone w Carnivii czasem odbijają się od papierowych wzorców rozpisanych na wiele, wiele stronic poprzedników, generalnie jednak są z krwi i kości. I wchodzą w autentyczne relacje, a nie udawane, siłowe, tworzone sztucznie na potrzeby akcji. Oczywiście, osobowości mają z rozpiski, wypełnione dobrze motywowaną samotnością, poczuciem odosobnienia czy nawet izolacji, ale nagle w gęstych od zapachu zbrodni ulicach Wenecji ten model wyobcowania doczekał się nazwania, a zatem i w tym Holt idzie nieco dalej niż pierwszy z brzegu wymyślacz spektakularnych zbrodni, który po prostu potrzebuje psychologicznych podpórek. To generalnie należałoby wskazać jako pierwszą zaletę tej książki – wszystko, co się wydarza, ma znaczenie, i odbija się szerokim echem. W tym autor jest nieprzejednanie konsekwentny.

Autor nigdy nie jest sam
Kim nie jest Jonathan Holt, mający zamiar kontynuować tak błyskotliwie rozpoczętą karierę jeszcze dwoma tomami Carnivii i pewnie wieloma innymi dobrze zaplanowanymi zbrodniami? Danem Brownem. To nazwisko pojawia się w cytowanych na okładkach zachwytach krytyków po to, by można od niego odbić kunszt samego Holta. Ten jakoby jest Brownem z bardziej giętkim językiem i bez zadętego akademickiego bohatera. Cóż, nie wpadłbym na takie porównanie, myślę sobie jednak post factum, skoro już powstało, że ci, co na niego wpadli, mogli, nie widząc widzieć. Mam wrażenie, że bezpretensjonalność i sytuacji, i bohaterów, ubranie ich w zwykłość, codzienność i przeciętność, która po drodze zmaga się ze światowym spiskiem, to pewien trop dla kryminalnych twórców. Popkulturowa rewolucja, szukanie zwykłych bohaterów i pozwalanie im na bycie zwykłymi poza tymi kilkoma momentami wielkich czynów, które bardziej się dzieją, niż dzieją dzięki nim. Świat powieści nie musi się już skrzyć niezwykłością, błyszczeć od gładko rzucanych i równie gładko odbijanych dowcipów i powiedzonek, a bohater nie musi mieć dwóch twarzy – tej na co dzień, i tej od święta, czyli na czas zbawiania świata.
Zostawiam się z tą propozycją myśli, bo jest jeszcze coś, o czym niestety wspomnieć trzeba. Jeśli nawet Holt unika przyciężkawego języka Browna, to polski czytelnik uroków jego literackiej swady nie poczuje – utonie ona pod bezbrzeżną masą fatalnych sformułowań, wielu źle zbudowanych zdań, kontrowersyjnych pod względem gramatycznym (a więc jakim cudem lekkich i dobrych do czytania?) fraz. O błędach ortograficznych (dwa spektakularne jak sama akcja) nie wspomnę. Odmówiono tej prozie porządnej redakcji (czy i tłumaczenia?) i zgrzytać zębami przychodzi w zbyt wielu miejscach, by pozostawić to bez komentarza. Literaturze popularnej, a tej właśnie znamienitą przedstawicielką mieni się Carnivia, potrzeba niezwykłych szlifów, by mogła zasłużyć na swój przymiotnik. Uciekło z książki sporo życia w ten sposób, na szczęście to, które jeszcze zostało, siła przekazu, sugestywność w kreśleniu ludzkich motywacji, zapętlanie codziennych sytuacji i przełomowych wydarzeń, umiejętne łączenie małych i dużych dramatów, wystarcza, by powieści przyjrzeć się z zainteresowaniem.

Jonathan Holt, Carnivia. Bluźnierstwo, tłum. P. Cholewa, Akurat, Warszawa 2013