poniedziałek, 25 lipca 2011

O czym mówią, kiedy mówią o Wyspach Owczych


Ma rację Mariusz Szczygieł ostemplowując książkę Michała Wasielewskiego oraz Marcina Michalskiego pieczątką z napisem „świetny debiut reporterski” (można powiedzieć nawet: obwolutowując, bo rekomendację starszego kolegi wydawnictwo marketingowo eksponuje dodatkowym paskiem papieru). I nie ma racji zarazem, bo to książka gatunkowo dużo bardziej ciężarna niż reportaż.

Na spotkaniu autorskim obaj autorzy dają pokaz własnych odmienności, które z książki trzeba starannie wysupływać metodą „na Kopciuszka” (przebierającego różne rodzaje ziarna). Jeden jest sypiącym anegdotami ekstrawertykiem, drugi spina wynurzenia kolegi klamrą refleksji. Jeden rzuca uśmiechami po Sali i gotów jest zaprzyjaźnić się z całym towarzystwem, drugi zza okularów lustruje zebranych i buduje ich obraz na podobieństwo. Na upartego Kopciuszka rzeczywiście udaje się znaleźć w książce ten podwójny ton narracji, gdzie z jednej strony próbuje się opowiedzieć całe Wyspy Owcze facecjami o mieszkańcach, z drugiej zaś szuka intertekstualnej podpórki, która utrzyma nowo eksplorowaną rzeczywistość. Jak tu: „gdy wyjdziesz o zmroku na vestmańskie nabrzeże i spojrzysz na południe, w kierunku Kvivik, zobaczysz latające samochody. Hordy latających samochodów. (…) Zobaczysz,, jak niektóre auta wspinają się pod górę zamaszystym łukiem. Inne spadają z nieba jak strącone odrzutowce. Iluzja. Spektakl świateł. Farerska Chanuka”. (s. 127)

Poza granicami reportażu
Reporterskiej dociekliwości towarzyszy w opowieści głód nowości, żądza przygody i chęć odkrywania nowych światów. W tym sensie Michalski i Wasielewski tworzą dziennik podróży, w którym notują wszelkie osobliwości na równi z własnym doświadczeniem spotkania z innością, obcością. Przy tym książka nosi na sobie piętno literackości, budowana jest jak skończona struktura powieściowa. Dominującym środkiem stylistycznym są porównania, świadczące w równym stopniu o zdziwieniu autora, jak i hołdowaniu literackim standardom. Z luźnych notatek układają się historie wysp, z historii wulkanicznych kropek zagubionych na Morzu Norweskim, którym zachciało się tworzyć jeden organizm państwowy, wielka historia kraju. Z trudem. Z równym trudem odtwarza się ich jedność w książce. Narratywiści, choćby ci spod egidy Haydena White’a, mogliby nad tym osobliwym sposobem scalania państwowości poprzez narrację podumać z lepszym skutkiem ode mnie.
Antropolodzy musieliby rozważyć kwestię, jak w swoim czasie rozważają ją autorzy recenzowanej książki, czy tożsamość Farerów nie jest przypadkiem narzucona, być może zapożyczona od stabilnych pod tym względem narodów Zachodniej Europy.
Jest i polityka, której nie sposób rozważać w oderwaniu od narodowości Michalskiego i Wasielewskiego. Na wyspach współzawodniczą o miano politycznej poprawności dwa tendencje separatystyczne z uznającymi jurysdykcję Duńską. O ile na Owcach polityczna jednoznaczność w tej kwestii nie jest artykułem pierwszej potrzeby, o tyle dla autorów stanowi doskonałe zwierciadło dla europejskiego porządku, w którym przeglądają się z widoczną przyjemnością. Polowania na grindwale są doskonałym momentem, by przecedzić przez sito kontynentalne standardy ekologiczne. Mam wrażenie, że autorzy są w stosunku do Farojów mocno interesowni.

Człowiek miarą…
Marcin Michalski i Maciej Wasielewski spędzili na Wyspach Owczych wystarczającą ilość czasu, by rzetelnie odtworzyć meandry duszy Farera. Pracując w typowej dla kraju fabryce rybich przetworów, mieli możliwość wrośnięcia w krajobraz i pogodę tak piękną i zdradliwą zarazem. Stali się częścią opowieści, którą toczą na równi z rdzennymi mieszkańcami wysp, zachowując dystans przybysza z obcego kraju. Jak zaznaczyłem, ich Opowieści z Wysp Owczych są terenem walki pomiędzy anegdotyczną frywolnością i nieciągłością reporterskiej narracji a dążnością do odkrycia zasady rządzącej tym krajem. Ciekawość obojga utalentowanych debiutantów przybiera albo kształt worka, do którego wrzuca się wszystkie zasłyszane historie ludzi, zmieszane z podaniami, legendami, podręcznikowymi faktami historycznymi i ankietowymi danymi na temat wizyty Billa Clintona i Bryana Adamsa, albo też dumnej ze swej jednoznaczności sentencji. Dwa literackie modele ścierają się i żaden z nich ostatecznie nie wygrywa.

Kompleks wszystkowiedzących
Od początku nurtowało mnie pytanie, czemu Wyspy Owcze a nie Norwegia, Wenecja czy Kapsztad. Za odpowiedź wystarczyłoby pewnie zapewnienie o egzotyce, jak również, co sugeruje Mariusz Szczygieł, pionierskość reporterskiego pomysłu. Bo to jedyny zakątek Europy, którego nie przeoraliśmy naszą postmodernistyczną zachłannością turysty, miejsce ocalone przed epidemiami współczesnego świata. A przy tym odosobnione, kontakty ze światem utrzymujące głównie, jak zdołałem się zorientować (choć może to też część puzzle dorzucona przez autorów), kontakty sportowe. To wszystko, ale i jeszcze więcej.
Opowieść dwóch panów M. jest zarazem nostalgiczna i dekadencka. Udaje im się uchwycić nie tyle inność tuż za miedzą, co raczej koniec pewnego toposu inności, którym wciąż posługuje się europejska kultura. Dwaj panowie ze zblazowanej Europy odkrywają, że wśród Farerów odnajdą namiastki tego samego świata, którego doświadczają na co dzień, jedynie przebrane w osobliwy kostium. Podczas lektury cały czas miałem wrażenie, że uczestniczę w spektaklu, na którego umowność wyraziłem zgodę płacąc za teatralny bilet (czyli de facto wydając 36,90 zł za książkę). Jak iluzja świetlna w cytowanym wyżej fragmencie. W momencie, kiedy historia pewnej farerskiej rodziny o polskich korzeniach opisywana jest jako scenopis telenoweli, poczułem się jak wtedy, gdy aktor ze sceny puszcza do Ciebie oko, mówiąc: „spokojnie, ja tylko gram monstrum, a potem idę na ciepłą kolacyjkę do mamusi”. Odniosłem wrażenie, że toczy się w książce heroiczna walka o prawdę o Wyspach Owczych, przegrana, jakkolwiek zabrzmi to pompatycznie, z farerską rzeczywistością, która tej prawdy wcale nie potrzebuje.
Być może dobrze by się stało, gdyby Wysp Owczych nikt nie uczynił przedmiotem tak świetnie napisanej książki. Ocalilibyśmy mit inności. A tak, musimy zadowolić się podziwem dla rozbudowanego systemu leksykalnego dotyczącego zjawisk atmosferycznych i tropieniem śladów protestanckiej mentalności. Wszystko ma swoje granice. Te są przynajmniej literackim majstersztykiem.
Are you ready to go to Faroe Islands?
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, 81:1. Opowieści z wysp Owczych, Czarne, Wołowiec 2011

sobota, 16 lipca 2011

Czy już po Żniwach?


Szczęśliwie udało mi się przeczytać książkę Grossów w kilka miesięcy po tym, jak przetoczyła się nad nią gradowa burza komentarzy ze wszystkich stron politycznej, narodowościowej, mniej za to literackiej, krytyki. Czytając momentami bardzo słabo napisany esej historyczny, dziwić się nie przestawałem wszelkim nagonkom i pomówieniom. Teraz powinienem napisać coś w stylu… „My, Polacy” i podać zbiorową charakterystykę, wśród której znajdzie się jedna cecha potęgująca doznania lekturowe Złotych żniw. Mam jednak ambitny zamiar napisania tej recenzji z własnej perspektywy. Temat wyklucza samodzielne myślenie, ale jestem uparty.

Myślenie historyczne nie jest karalne
Na początek jednak opinia, jak by nie patrzeć, ciała zbiorowego. Krakowska prokuratura nie dopatrzyła się w publikacji znamion przestępstwa, czyli nawoływania do nienawiści i znieważania narodu polskiego w pracy Jana Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross. Jej zdaniem nie ma w książce zarzutów o współodpowiedzialność Polaków za Holokaust, a już sam dobór materiału badawczego leży poza jej kompetencjami. Nie doszło zatem do niebezpiecznego precedensu i czytanie ze zrozumieniem znów będzie sprawą raczej ogólnokulturalną i oświatową niż patriotyczną. To niezbyt dobra wiadomość dla maturzystów – nie można będzie w sądach dowodzić, że się wyczytało w tekście coś, czego tam nie było i podważać opinii komisji egzaminacyjnych.
Gdyby bowiem udało się stwierdzić, że Złote żniwa szkalują naród i obarczają go winą, pomyślałbym, że mój egzemplarz książki jest właściwie przeprosinami za takie zachowanie. „Podsumowując, trzeba pamiętać, że w ostatecznym rachunku własność żydowska, którą objęła w posiadanie podczas okupacji ludność polskich miast i wsi, trafiła w jej ręce, ponieważ Żydzi w całej Europie, a więc również w Polsce, zostali wymordowani przez Niemców.” (s. 179) – temu podobne asekuranckie zdania znajdzie czytelnik w każdym niemal rozdziale książki.
Nie winą bowiem obarczają Polaków Grossowie, ale nieprzeżytą traumą. W tym sensie kontynuują myśl prof. Jana Błońskiego z eseju Biedni Polacy patrzą na getto, nawołując do narodowej żałoby i niewyzbywania się własnej przeszłości. Próbują dowieść, że Żydzi stanowili niezbywalną (!) część polskiego społeczeństwa i narzucić takie myślenie wszystkim, który w etnicznym separatyzmie Polaków i Żydów widzą powód do zaniechania sprawy wojennych rozliczeń. Przy tym eseiści rozszerzają perspektywę wojenną, czynią ją wielowymiarową. Nie można im mieć za złe, że obalają czarno-białą wizję przeszłości, w której kat i ofiara stoją po dwu stronach barykady. Narracja o okupancie i okupowanym nie załatwia sprawy.
Tym bardziej, że sprawa w istocie jest niezałatwiona. Mam dowody z pierwszej ręki, a właściwie z pierwszego ucha. Kolekcjonuję wypowiedzi osób, które uważają, że Hitler uczyniła nas wolnymi od żydowskiej zarazy, powiedzenia paradoksalne w stylu: „nic nie mam do Żydów, ale gdyby nie Hitler, to dziś musiałbym u nich służyć”. Te unifikujące formułki nie są wcale rzadkie, a główną ich zbrodnią nie jest wcale zła ocena wojennej sytuacji, ale antyhumanitarna krótkowzroczność. Nie ma Żydów, bo zostali zamordowani bestialsko, a nie dlatego, że Hitler w cudowny sposób zanegował ich siłę do rządzenia światem.

Manipulacja czy kompromitacja?

W całej tej dyskusji wokół kolejnych publikacji Jana Grossa następuje, jak ja to widzę, cwaniacka zmiana optyki. Skarżący się na zhańbienie widzą w nich oskarżenie dla siebie, miast próby ocalenia dobrego imienia, bo właściwie jakiegokolwiek imienia legionów tych, którzy szli do nieba w grupach większych niż czwórki z Westerplatte. Gross domaga się bowiem sprawiedliwości dla ofiar, pamięci o złu – trzeba mieć dużo złej woli, aby widzieć w tym mentalną przemoc wobec całego polskiego narodu. „Tak więc snujemy tutaj rozważania o zdarzeniach, które miały miejsce na obrzeżach Holokaustu. Ale ten margines ulokowany jest w centralnym punkcie okupacyjnego losu Żydów, bo jedyna droga ocalenia dla Żydów prowadziła poprzez zetknięcie z ludnością miejscową.” (s. 115). A zatem nie ma co się przerzucać faktami czy danymi, nieistotne, kto zawinił bardziej. Dla pojedynczego Żyda nie miało większego znaczenia, czy jego śmierć z ręki polskiego sąsiada była przypadkiem odosobnionym czy typowym, czy była typowa dla wojennej dramaturgii, czy stanowiła poboczny wątek prowadzenia akcji.

Historyk poza gabinetem

Co bardziej wyważeni krytycy i publicyści zarzucają recenzowanej książce metodologiczną blagę, niedostateczne poparcie w materiale źródłowym, czy też zbytni serwilizm wobec faktów uznanych. przykładów jest co prawda sporo, ale nie składają się one w jednoznaczne dane. Po pierwsze jednak, książka jest historycznym esejem, więc jej brak zaufania do metodologii badań historycznych wydaje się uzasadniony, po wtóre zaś –autorzy sami tłumaczą swój warsztat pracy. Można się ostatecznie nie zgodzić na to, że pojedyncze wydarzenia, które w przekroju wyglądają niczym różne realizacje tej samej kliszy są dowodem na powszechność pewnych praktyk (sytuacje zachowań polaków wobec Żydów są bardzo podobne), trudno jednak zakładać, że autorzy wprowadzają kogoś w błąd, skoro dokładnie omówili swój warsztat interpretacyjny. Moją wątpliwość budzi jedynie użycie w stosunku do omawianego zagadnienia – stosunku polaków do skazanych na zagładę przez nazistów żydowskich sąsiadów – sformułowania „praktyka społeczna”, które w istocie nie doczekuje się zdefiniowania. Trudno w tej sytuacji dociec, jak daleko uogólniają swe sądy autorzy i czy to ciągle ta sama metoda pracy.
Pisząc o sposobach bogacenia się na żydowskim mieniu (okropny, acz powszechny, przymiotnik „pożydowski” doskonale w polszczyźnie funkcjonuje), nie zapominają autorzy poszukać analogii do wydarzeń w innych częściach Europy, dając tym samym asumpt do napisania nowej historii Holokaustu. Być może – i teraz już nie do uniknięcia – „MY, POLACY” winniśmy się czuć urażenia jako europejczycy również, co nam szkodzi oburzać się kosmopolitycznie i w imieniu zjednoczonego kontynentu?
* * *
Właśnie się zorientowałem, że nie do końca udało się postulat ze wstępu zrealizować. Rozpisałem się o sposobach funkcjonowania tej książki, mniej o niej samej. Trudno, widać taki los tego typu publikacji.

Jan Tomasz Gross, współpraca Irena Grudzińska-Gross, Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów, Znak, Kraków 2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

Do czego służą... ,,Książki"?


W momencie, kiedy powstaje ta notka heroldzi Agory mogą już bez cienia przesady odtrąbić zwycięstwo całego przedsięwzięcia. Książki zyskały taki rozgłos, że konieczny okazał się dodruk. Wiemy zatem na pewno, że prasa literacka ma już swojego celebrytę. Co wiemy jeszcze? a w zasadzie czego dowiadują się czytelnicy?

Przedsięwzięcia ma wiele wspólnego z niskim poziomem czytelnictwa, poziomem wręcz opłakanym, jaki zwieńczył pierwsze dziesięciolecie XXI-wiecznej Polski. Płaczek żałobnych po wielkiej tradycji słowa pisanego wprawiającego w ruch całe generacje nie brakuje. Nie wszyscy jednak stan opłakany opłakują, niektórzy biorą się do roboty. W tym sensie Książki powstały na obstalunek – mają zapoczątkować nową modę na czytanie. Ale też na kupowanie książek. A może przy okazji wyrobić pewne nawyki interpretacyjne, bo i takich tendencji magazyn nie uniknął. Postaram się o każdym z zadań po trosze i po kolei.

Służba czy drużba?
Ale najpierw Paweł Goźliński – autor znany i uznany, o nieposzlakowanej kompetencji, jest redaktorem magazynu; jak się berbeć rozwinie, będzie szansa na awans. Jego zdaniem książka służy przemianie. Moim zdaniem też, Dotąd się zgadzamy. Jemu towarzyszy naiwna wiara, że „książka jest mostem do świata, a nie ucieczką od rzeczywistości. że niesie słowa, które mają działać w nas, a przez nas działać w świecie. I tutaj nie zgłaszam votum separatum. Ale – i tu uwaga szanowna publiko nowoczesnych magazynów literackich – jego zdaniem do tego też służą Książki. Magazyn do czytania. Ejże! Czy tak ustawiona poprzeczka wystaje poza poza czubek redaktorskiego nosa? Na stronie ze wstępniakiem jeszcze nie, ale potem w najlepsze, kłębią i gnębią wzajem wydawnicze reklamy, różnorakie zestawienia i plebiscyty, z których coś wynika, albo nie wynika, empik ogłasza nowe kolekcje… i tak dalej, i tak dalej. Książki służą również, a juści, do wspierania księgarskiego rynku, w stopniu równym, oby nie wyższym, od przekonywania, do czego służą książki. Nie widzę w tym niczego złego, proszę tylko o szacunek dla czytelnika, który sam docenić może, do czego posłuży mu zakupiony magazyn – czy do zainicjowania kulturalnej rozmowy przy lampce wina, czy do zabicia strachu w dentystycznej poczekalni, czy też może … A może, owszem, czemu nie, do zmiany własnego świata, do wzbudzenia w sobie chęci poszukiwania słów oddających naszą rzeczywistość, do pogłębionej refleksji nad teraźniejszością. Czemu nie, ale to nie zmienia faktu, że Książki to gazeta mająca zarobić na reklamach. I z uznaniem przyglądam się, jak ten pomysł się sprawdza.
Sądzę, że wypadało Goźlińskiemu napisać prawdę – że jego pismo jest trendsetterem, które tworzy przestrzeń literacką dla w bólach tworzącej się klasy średniej. I że snobizm nie jest niczym złym, że snobowanie się na czytelnika nie uwłacza męskości, nie ubrzydza kobiecości, pasuje do plaży na Majorce. Jeśli bowiem uda się magazynowi osiągnąć to właśnie – to sukces może być trwalszy niż z jednego neofity, który zechce doznać przemiany pod wpływem lektury.

Czytać każdy może
Podtytuł czasopisma – ów copywritersko doskonały dodatek: magazyn do czytania zawiera w sobie dwie przesłanki. Po pierwsze: sugeruje, że wreszcie pojawił się na polskim rynku magazyn literacki dla niefachowców, po drugie zaś każe przestać się wstydzić tego, że do literatury podchodzimy jak do majsterkowania, hobbystycznie, bez teoretycznego zaplecza, że znajdujemy w tym zwykłą czytelniczą przyjemność. Ten ekshibicjonistyczny gest przypomina mi akcję na pewnym recenzenckim blogu, którego autorka dokonała coming outu i przyznała, że nie znosi Zbrodni i kary. I zaraz wyszły z szafy kolejne trupy: nastąpiła lawina współ-czujących owo nielubienie, potwierdzających je z ulgą. Szeroki rozgłos magazynu na takich właśnie blogach pokazuje, że jest to gest skuteczny. Przyznaję jednak, że z lekką obawą myślę o kolejnych numerach, bojąc się głównie tego, że Książki staną się Piotrem Rubikiem polskiej krytyki literackiej.

Kto za tym stoi?
Na razie z pewnością nie wskazuje na to jakość tekstów głównych, choć już te omawiające modne i konieczne do przeczytania pozycje pozostawiają swoje do życzenia. Szczególnie polecam teksty Joanny Tokarskiej-Bakir, Olgi Tokarczuk, Krzysztofa Vargi o Houllebecq’u i Marii Poprzęckiej a także wywiad z Joanną Olczak-Ronikier na temat popełnionej przez nią biografii Janusza Korczaka. I tak wymieniłem połowę spisu treści… za wadliwe uważam rozprawianie się Elizy Szybowicz z popularnością Wiśniewskiego, choćby z uwagi, że czytelnicy jakiego by nie było magazynu literackiego nie wezmą jego powieści na poważnie a pewnie nawet do ręki. Nieudana wydaje się też prowokacja Janusza Rudnickiego, który rozprawia się ze szkolnym kanonem lektur, bo takich przewrotów dokonuje się pełno, a napastliwy język autora może co najwyżej rozsierdzić skupione na przewodnikach metodycznych nauczycielki – a zatem nic to nie zmienia, po co zatem czernić papier.
Zestaw nazwisk i poruszanych tematów imponuje, ale też leciutko niepokoi. Za ich wspólny mianownik można uznać pewien rodzaj lewicowego myślenia o literaturze, mocno ostatnio obecne w takich uznanych periodykach, jak Gazeta Wyborcza czy Krytyka Polityczna, a także sieciowy Dwutygodnik. Matryce interpretacyjne tam obecne są przenoszone poniekąd do Książek, gdzie, jak sądzę, zaczynają krążyć po szerszej orbicie, czego skutki co prawda trudno dostrzec gołym okiem, ale z pewnością istnieją. Daleko mi do oskarżeń o indoktrynację, jak również do narzucania linii ideowej wydawcom magazynu, niemniej wydaje się, że tzw. prosty czytelnik w pewnych układach i koteriach polskiej krytyki może się nie orientować. Skutkuje to tym, że oczekując magazynu zajmującego się literaturą sine ira et studio, dostaje jej konkretną wizję.
Niektórych pewnie to właśnie zachęci przede wszystkim. Mnie zachęciło i z ciekawością zajrzę do kolejnego numeru, choćby po to, by znaleźć kategorie opisu dla takiego zjawiska, jak masowe pismo literackie.

sobota, 9 lipca 2011

Czeczeński patchwork


Germana Sadułajewa Jestem Czeczenem to rzecz o harmonii wyobraźni i pamięci, próba pamięciowego i obrazowego uporządkowania własnego stosunku do ojczyzny. I, jak każda taka próba, obarczona jest ona dużym ryzykiem estetycznej przesady.
We fragmentach dałoby się zarzucić książce i domorosłą metaforykę oddaloną o dobre kilka długości od literackiego parnasu, i porównania rodem z plemiennej twórczości, nieco toporne w wymowie, jak też narracyjną nieporadność. W całości jednak książka broni się uczuciowym autentyzmem (albo nabito mnie w patriotyczną butelkę) oraz dążeniem do rozbicia wielkiej narracji o wojnie, której to demolce towarzyszą ponowoczesne środki literackiego przekazu. Sadułajew, emigrant siłujący się z poczuciem winy wobec opuszczonego kraju, tworzy czeczeński patchwork, w którym mieszczą się różnorodne wizje tego miejsca – od mityzującej narracji o lasach, polach, łąkach i koniecznie górach aż po telewizyjny przekaz o wojennej rzeczywistości. Postęp wobec dziewiętnastowiecznej wizji ojczyzny jest dostrzegalny gołym okiem – nie ma jednej ojczyzny, są pojęcia organizujące jej istnienie w ludzkich umysłach.
Opowiedz jaskółkę
Jest taki wiersz Stanisława Grochowiaka, nosi znaczący tytuł Po ciemku. Wiersz ma formę dialogu, można rzec, dydaktycznego, w którym jeden z interlokutorów próbuje drugiemu opowiedzieć ptaka, rybę i konia – za każdym razem wychodzi mu jednak obraz śmierci zwierzęcia. Dopiero opowiedzenie rzeźni przełamuje ten dramatyczny ciąg skojarzeń. Najprościej potraktować ten wiersz psychoanalizą, z której czarno na białym pojawi się obsesja na punkcie śmierci, będzie można szukać jej uzasadnień w przepastnej pamięci opowiadającego. Podobnie z książką Sadułajewa – Czeczenia jest na tyle silną obsesją, że każdy szczegół pamiętanego świata jawi się jako element jednej i tej samej układanki, fragmentem budującym etniczną tożsamość.
Są czeczeńskie jaskółki, czeczeńskie góry, są Czeczeni sami w sobie – oprócz przynależności narodowej towarzyszy im też melancholia śmierci wpisana w genotyp. Jeśli pojawiają się ludzie, to pewne jest, że muszą zginąć od zabłąkanej kuli. Giną zresztą cywile, żołnierze jakby mniej, być może dlatego, że opowieść o nich przynależy do drugiego z tematów książki i nie wchodzi w relacje z pierwszym.
Z drugiej zaś strony, jak już udowodni się czeczeńskość jako wartość dodaną, przychodzi czas, żeby ją dekonstruować. Z zapalczywością godną etnologia Sadułajew odtwarza przebieg wędrówki ludów na Kaukazie, która ujawnia brak jednolitego narodu czeczeńskiego. Głęboka ironia towarzyszy tedy stwierdzeniu: „Jeśli wojna do ostatniego Czeczena nie zostanie doprowadzona do końca, jeśli Czeczeni przeżyją i staną się narodem, powinni dziękować za to Rosji, która skuteczniej od wszelkich słonecznych anomalii rozpaliła w nich pasjonarność, zmusiła do stanięcia ramię w ramie i wpoiła każdemu: Aryjczykowi, Hurycie, Chazarowi – jesteś Czeczenem”. Pewnie, że to egocentryzm, ale mam wrażenie, że piszę z pozycji narodowo bardziej zaawansowanej, mającej za sobą podobne deklaracje.
Trudne czasy dla wieszcza
Jestem Czeczenem hołduje w równości atawistycznym potrzebom związku z ziemią, co konieczności zdania relacji o tu i teraz. Są to w istocie potrzeby zupełnie do siebie nieprzystające, które godzi dopiero ponowoczesna tożsamość, nie bardzo rozumiejąca samą siebie.
A literatura wciąż musi zdawać egzaminy, podobnie jak literat. Z tego uwikłania, z obowiązków wobec rzeczywistości, nie idzie wymigać się tak łatwo. „Kiedyż wreszcie skończy się ta książka? Jestem zmęczony, dlaczego, po co, kto zapisuje wciąż nowe i nowe strony. Przecież powiedzieli – wojna się skończyła. Dlaczego więc ta książka jeszcze się pisze, pisze się sama, dalej i dalej?”. Mimo wyczuwalnego zblazowania rolą dostojnego wieszcza, tkwi w Sadułajewie głęboko schowane przekonanie o możliwości – jeśli nie naprawiania świata, o nie – dawania świadectwa. I być może to świadectwo wychodzące naprzeciw, wchodzące w konflikt z gładką powierzchnią pozornego obiektywizmu wielkiej wojennej narracji. Bo „wojna zawsze staje się legendą”: „Już piszą książki, wiele książek. Byli żołnierze i oficerowie, nawet generałowie – publikują notatki i wspomnienia o tym, jak walczyli za Rosję, jak bili się w Czeczenii.(…) I wojownicy islamu – oni też piszą – o tym, jak walczyli z niewiernymi, jak słodko i wesoło być szahidem i przybywać do Allaha, otwierając sobie nogą wrota do raju.
I tylko ja napiszę o jaskółkach…” Jest w książce wiele momentów, które rozprawiają się z wieszczym przesłaniem, albo dosłownie – kiedy to autor skarży się, że powinien pisać coś innego, wyrywając nas z wojennej matni, albo metaforycznie, budując wyidealizowany obraz dwóch przyjaciół stających ostatecznie po dwóch stronach karabinu. Jest przy tym jednak i przekonanie, że coś z tego posłannictwa da się ocalić i wnieść w nową porządek opowiadania o świecie. Wieszcz współczesny nie wychodzi na szczyty górskie i nie dokonuje spektakularnych metamorfoz, by tym silniej zjednoczyć się i zarazem uosobić naród. Na uboczu odkłamuje świat stworzony przez poprzednich wieszczy i współczesnych speców od telewizyjnego marketingu. Bo co my wiemy o tej wojnie? Tyle, ile przekażą nam w telewizji. Jaką twarz ma dla nas Czeczen? Wystającą z okienka za Panią w perfekcyjnym makijażu. W tej sytuacji, powiem najprościej jak się da, należy przeczytać książkę Germana Sadułajewa z czystej przyzwoitości.

G. Sadułajew, Jestem Czeczenem, tłum. K. Rawska-Górecka, W. Górecki, Czarne, Wołowiec 2011, s. 179