poniedziałek, 28 grudnia 2015

Pokolenie bydgoszczan

Najciekawsze w powieści Łukasza Orbitowskiego jest wszystko to, co nie jest zbrodnią i co ze zbrodnią nie ma nic wspólnego. Okazuje się bowiem, że są to równie podejrzane elementy rzeczywistości jak użycie noża ze skutkiem śmiertelnym.

Światy
Inna dusza to jeden wielki akt oskarżenia. Udało się Orbitowskiemu powiedzieć coś, co powinno brzmieć jak banał, a u niego zachwyca przenikliwością. Świat jest błahy, momentami pretekstowy wobec ludzkich zachowań i pragnień, a z kolei te przestają się liczyć wobec ogromu beznadziei, która zasadza się na każdym krzaku i czai za każdym blokiem. Ten marazm, ten czarny PR rzeczywistości, to przesłanie przedwczesnych emo zostaje w powieści non-fiction (gatunek wciąż do ustalenia, zdefiniowania) ubrane w serię najprawdziwszych obserwacji z ciasnego świata lat dziewięćdziesiątych minionego wieku. Bydgoszcz to miast duszne, które trudno przewietrzyć, wciąż próbujące wziąć głębszy oddech, ludzie tu żyją, próbując dorównać swoich wyobrażeniom – czyli jak wszędzie – a te wyobrażenia dają się złożyć w piękną patologię, którą nie pogardziłby niejeden psychoterapueta.
Powtórzę po wielu recenzentach, ale nie sposób tego waloru nie podnieść. Nawet gdyby w Bydgoszczy Orbitowskiego nie wydarzyła się żadna spektakularna zbrodnia, nawet gdyby nie udało mu się stworzyć tak ciekawej formy narracyjnej i nawet gdyby jego bohaterowie zaszeleścili czasem papierowo sypiącym się wąsem – to i tak pozostałaby to książka więcej niż godna uwagi. Rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych została tu sportretowana z takim wyczuciem autentyzmu, że pozazdrościć mogą autorowi Innej duszy wszyscy, którzy mieli się za głos dorastającego wówczas pokolenia (jak niegdyś Paulina Wilk). Autor Szczęśliwej ziemi ma pełną świadomość, że konkret czyni kontekst, a kontekst buduje się z nawarstwiania konkretów. Dowodów na istnienie tamtego świata – dowodów pamięci – ci tu w bród, najważniejsze jednak, że zagrały one w scenach beznadziei i nadziei, wyraziły stojące za nimi tęsknoty, pokazały swą służebność w kreowaniu lepszego świata.

Literatury
Pomysł na książkę nie wyszedł od samego Orbitowskiego. Tym razem podsunął mu ją wydawca – próbujący znaleźć niszę na coraz rozleglejszym rynku polskiej literatury non-fiction. Jeśli Inną duszę uznać za typowy projekt Od Deski Do Deski, to ambicją wydawnictwa okaże się również konfrontacja nurtu non-fiction z literaturą jako taką, postawienie jej przed zwierciadłem i zadanie pytania: „Lustereczko, powiedz przecie”. A to ponoć nie kłamie. Orbitowskiemu udała się sztuka rzadka – sportretować gatunek, pisząc zarazem powieść (czyli de facto poza gatunek wychodząc), i to w zupełnie odmiennym stylu. Najważniejsza z tych krytycznoliterackich konstatacji dotyczyłaby samej potrzeby tworzenia książek biograficznych, faktograficznych, zbierających w całość wydarzenia bądź kruszących je na kawałki na potrzeby swoiście rozumianej transparentności świata, który nas otacza. W klasycznym non-fiction zapewne rozważania o przyczynach morderstwa, motywacjach młodego zabójcy zakończyłyby się na postawieniu zgrabnego narracyjnego pytajnika: czy byłby to system pytań wynikających z poczynionych badań, domniemań wyciągniętych zza oglądniętej szafy, czy przewierconych słów którejś z odbytych rozmów – wszystko jedno. Każde z tych rozwiązań swoim pomysłem na powieść autor Innej duszy falsyfikuje, a jeszcze wcześniej obnaża jako dalekie od non-fikcjonalnych założeń. Jednocześnie dowodzi siły fikcji jako takiej, która tkwi w prowadzeniu rozległej narracji, w znajdowaniu kontekstów, szukaniu szczegółów uwiarygadniających zasadę, prawidło, zdarzenie, człowieka. Wskazuje zarazem pewne przejście od literatury artefaktycznej, wypełnionej znamionami, oznakami, tropami, atrybutami wreszcie, próbującej budować spójny obraz świata, do literatury pełnej niepewności, znaków zapytania, niemożności ogarnięcia świata inaczej niż poprzez złapanie go za nogi, a zarazem wykorzystującej rzeczywistość – rzeczy, obserwacje, charaktery – do diagnozowania. W gruncie rzeczy non-fiction w wydaniu Orbitowskiego to podsumowanie ruchów, które zachodziły na literackiej szachownicy przez cały wiek XX i właśnie osiągnęły jako taki status równowagi.

Zbrodnie

Co jednak z samym zabijaniem, co z duszą mordercy, sercem, uczuciami, emocjami? Zwolennicy krwawych scen będą zawiedzeni, ale ten swój niedosyt będą mogli karmić już od pierwszych stron. Orbitowski rzuca przecież swoje zbrodnie na szerokie społeczne tło, daje wybrzmieć życiorysowi sprawcy, sprawdzić się jego obsesjom. W dodatku, żeby pozbawić tych morderstw jednoznacznego wymiaru, zabiera im trzecioosobowego narratora, konstruując swego rodzaju hybrydę – świadka wydarzeń, towarzysza, który zarazem świadkiem i towarzyszem nie jest, mając świadomość i będąc – używając sejmowej nowomowy – depozytariuszem wiedzy niczym najlepiej skonstruowany narrator wszechwiedzący. W konsekwencji nad światem przedstawionym wisi widmo niespełnienia, jakiegoś jakby i jakiegoś gdyby, a także jakiegoś ale.
Sam morderca jest zwykły i niezwykły zarazem. Absurdalności jego czynów nie osłabiają ani rodzinne relacje, ani towarzystwo, ani nawet skłonności (słynna już scena z zabijaniem kotków) czy cechy charakteru. Żaden czytelnik nie złapie się na psychologiczne sztuczki, bo też i mechanizmy opisywane przez autora nie temu służą. W gruncie rzeczy właśnie obnażają nietożsamość zbrodni i świata zbrodniarza, zgrabnie zarzucająca mieczem Damoklesa: każdy mógłby to zrobić. Szukanie wyjaśnień jest tu kompletną bezradnością, nieferowanie wyroków nie wynika z humanitarnej roli sztuki, ale z pewności, że każdy byłby unikiem. Pozbawiając swoją książkę atutów paraboli, Orbitowski daje w zamian zalety exemplum. Obnaża zasadę rządzącą światem, która jednak nie została sformułowana, na dosadnym przykładzie. Tyle. W życiu bowiem nic nie ma oprócz życia. I śmierci.

Łukasz Orbitowski, Inna dusza, Od Deski do Deski, Warszawa 2015

sobota, 25 lipca 2015

Fałsze i mity

Tak naprawdę dwie opowieści, które snuje w tej książce tytułowa bohaterka, wcale się od siebie nie różnią. Obydwie pokazują siłę okoliczności, w których człowiekowi przyszło żyć, i konieczność znalezienia uwierającej tożsamości w świecie niedającym rady przyjąć siebie takim, jakim jest. Autor nie daje pierwszeństwa żadnej z nich.

Wiecie państwo, co to jest koczerga? Nikt? To pogrzebacz, jeden z ważniejszych rekwizytów w Matce Makrynie. Nigdy niemal niewykorzystywany zgodnie z przeznaczeniem, dla niewtajemniczonych może pozostać na zawsze ostrym narzędziem do zadawania ciosów na oślep, bez dbałości o to, której części ciała dosięgną. Koczerga jest bez wątpienia wyrazem tej rupieciarskiej predylekcji Jacka Dehnela – przyznaje się do niej w każdej powieści od nowa, deklaruje miłość do przedmiotów, do ich użytkowania, ale i po prostu bycia, gromadzenia – ale jest też wyjątkowo poręczną (!) alegorią. Jak i sama główna bohaterka.
Cała ta książka jest tak pod względem stylu, toku opowieści, jak i bohaterów i rekwizytów w zupełności idiomatyczna. To historia, której nikt nie chce ufać, ale której można wierzyć, tak jak wierzyli wielcy romantycy – siły swe mierzyli na domniemane zamiary wydarzeń, ludzi i ich czynów. Ich wypowiedzi zostają przywołane, żeby nikt nie zapomniał, kto i kiedy. To nie jest opowieść, która miałaby przybliżyć postać, zrekonstruować przebieg wydarzeń, zajrzeć w głąb psychiki, nie jest to też w żadnym razie książka demaskatorska, bo – umówmy się – kogo mogłoby dziś ekscytować pokazanie prawdziwej tożsamości udawanej zakonnicy, która umiała skrzętnie wykorzystać naddatki romantycznej mistyki. Julia Wińcz nie wychodzi z niej jak żywa, jakiej by jej nie spotkać, jest posągowa, hieratyczna, wyobrażona i znacząca. Alegoryczna jak kaczorga. To jej siła, ale zarazem i słabość.

Indeks wykluczeń
Do pewnego stopnia jest to powieść emancypacyjna, książka z wyraźnym przesłaniem feministycznym, które tu pełni rolę przewodnika po świecie rozdanych nierówno ról i obnaża społeczne układy jako wadliwe, domagające się rewizji. Dość to zresztą – przyznajmy – współczesna wyliczanka krzywd i nierówności. „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka” (s. 379) – aż dziw, jak bardzo te oczywiste składniki wykluczenia wylicza główna bohaterka. Na swoje nieszczęście, mówi więcej, niż może wiedzieć.
Krzywdy to domagające się rewizji, jak się rzekło, ale jednak niemrawo. Autor raczej je indeksuje niż potrafi przekazać ich siłę – znów zbyt wyraźna skłonność do załatwienia ważnej sprawy wypolerowaną alegorią. Dałoby się to wytłumaczyć, gdyby – jak twierdzi Kinga Dunin i z czego sama się rakiem wycofuje w tekście Kłamstwa Makryny zamieszczonym na stronie Krytyki Politycznej – bohaterem tej opowieści był język, gdyby to nim opowiadana była historia oszustki uwikłanej w wielkie i małe mechanizmy historii.
Tymczasem w obu opowieściach pobrzmiewa jednak sztuczność i wydumanie i jakaś taka niezrozumiała gładkość. Sporo lepiej jest w tej z gruntu fałszywej – opowieści snutej na potrzeby paryskiej emigracji i rzymskokatolickiej wierchuszki. Tutaj wielkie słowa, rozbuchana metaforyka, martyrologiczna przesada odnajdujące się i w potwórzeniach, i piętrowych zdaniach znajdują uzasadnienie i zarazem obnażają nieprawdziwość tej historii budowanej na kłamstwie, które nie jest przeciwieństwem prawdy – bo prawda jest taka, że to wszystko się w jakichś okolicznościach wydarzyło – ale przeciwieństwem mówienia prawdy.
Gorzej gdy Makryna mówi jako Julka. Tam też udaje, kryguje się i miota, używa pojęć, których nie rozumie, podsłuchanych zwrotów barwiących myśli, mówienia cudzym dyskursem. Rozumiem koncept prostaczki próbującej ubrać się w piórka cudzej elokwencji i uważam go za udany w zamyśle, ale niezrealizowany w powieści. Rozumiem, że spowiedź głównej bohaterki miała być w gruncie rzeczy pokazaniem fałszywości skruchy jako swego rodzaju image’u i rozumiem jej skłonność – właściwie konieczność – uciekania od samej siebie. Bardzo rozumiem ją, nie rozumiejąc chęci jej ojca dyrektora do dokręcania narracyjnych śrub tak mocno, że materia pęka w szwach. Ta opowieść wyraźnie ślizga się po własnej powierzchni, nie dociera do sedna sprawy, nie opowiada, czy uznać opowieść za wyznanie, czy za uznanie dla samej siebie.

A imię jego...
Z tematem emancypacyjnym wiąże się tu w sposób dość przewrotny rewizjonizm romantyczny. Romantyzm polski to temat rzeka, ale taka, której koryto jest od dawna wyrównane. Nie sprawia on niespodzianek interpretacyjnych, a raczej nie sprawiał, bo od jakiegoś czasu można w tej kwestii mówić nieco innym głosem. I innym głosem powiedziano też już chyba wszystko. Matka Makryna bierze się za dekonstrukcję tej jednolitej tkanki, już zdekonstruowaej, za jej prucie, radzi sobie na swój sposób z mesjanizmem i towarzyszącymi mu –izmami, ale przy tym korzysta z tych samych środków, które ów romantyczny wehikuł czasu, tak łatwo dający się przenieść do epok kolejnych, niesie w przestworza myśli ludzkich i (za)światy idei. Z jednej strony bardzo pięknie wpina w to patchworkowe towarzystwo postać kobiecą, która rozbestwia męskich bohaterów – doprowadza ich do spazmów, metafizycznych orgii – ale kiedy się wie, że to wszystko blaga, że męczeństwo jest wymyślone, to inaczej widzi się jej rolę.
Dotąd kobietom wyznaczano w tamtych realiach jednoznaczną rolę wiernych towarzyszek niedoli, niezapomnianych kochanek, ckliwych dam serca. Obok mężczyzn, krok za nimi. Makryna Mieczysławska sama napisała dla siebie scenariusz, w którym rozgrywa męską publikę i czyni zasadnymi pytania o autentyczność wszystkich po kolei uniesień patriotycznych i tym podobnych. Wyrywa się na niepodległość, a przy okazji każe romantycznym tuzom ustawiać się pod siebie. Dehnel wyraźnie pokazuje – również na przykładzie historii z Towiańskim, spod którego skrzydeł wyrywa Makryna Mickiewicza – że ten przetarg na zagospodarowanie polskiej potrzeby wolności był ustawiony, ale głównie dlatego, że wszyscy biorący w nim udział dawali sobą pomiatać niczym łatki, które za chwilę wemkną w mieszek. To teza jednak tyleż obrazoburcza, co uproszczona. Ten amalgamat szlachetnych intencji, wielkości ducha i słabości idei, skłonności do przesady i poszukiwania prawdy w zakłamanym świecie (zakłamanym nie tylko zakłamaniem granic) w powieści jawi się zbyt jednoznacznie jako widowisko z udziałem niczego nieświadomej publiczności. Nie chodzi o to, że tak widzi go Makryna, bo jej akurat wolno, ale o to, że Dehnel w tej sposób skonstruował jej wypowiedzi, że wynikające z nich konstatacje wykraczają daleko poza jej ogląd świata.
Najlepiej to chyba widać w dość przegadanych anegdotach wielkoemigracyjnych, które są rozwinięciem uwagi z epilogu Pana Tadeusza o tym, czego to pełno na paryskim bruku („przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,/ zapoznych żalów potępieńczych swarów”). Owszem, ładnie widać to kłębowisko pijanych żmii widziane przez pryzmat sprytnej staruszki, niemniej przekonceptowana wizja zabija jej naturalność. Z niewiadomych powodów główna bohaterka nie potrafi też zapamiętać nazwiska Słowackiego, który napisał o niej poemat, choć z nazwiskami pomniejszych bohaterów tego towarzystwa nie ma takich problemów. Ta drażniąca maniera dodana do postaci wiele mówi o zasadzie jej tworzenia.
Autor ma doskonały warsztat, również warsztat historyka, co przejawia się z nadmiaru researchu albo korzystania ze źródeł, i przyćmiewa swą bohaterkę na tyle, że ją samą pastiszuje, podczas gdy ona sama ma być tu pastiszem.

Ostatecznie więc jeśli ta książka męczy, a męczy momentami dość mocno, to dlatego, że zbyt mocno wyczuwalne są w niej składniki, z której zrobiono to danie ewidentnie pod względem wykonania dążące do perfekcji. Dość łatwo idzie pokazać, z czego Dehnel zrobił powieść, gorzej ze spoiwem. Każdy z poruszonych tematów ma swój ciężar, a każdy aspekt – uciemiężenia, otumanienia itp. – swoją ważność, w całości jednak nie stanowią one literackiego kontinuum, a przekazują sobie w odpowiednich pałeczkę. Bieg trwa i momentami bywa pasjonujący, ale te momenty przejęcia jednak nużą. Koniec końców Makryna okazuje się fałszywa sama w sobie, a nie w swych kreacjach.

Jacek Dehnel, Matka Makryna, W.A.B., Warszawa 2014

środa, 27 sierpnia 2014

Życie po życiach

W gazetach pisano, że Kobierski napisał powieść tradycyjną, pozbawioną wszystkiego, co powieścią sensu stricte nie jest, że odtworzył historię, streścił, co wszystkim wiadomo. To prawda, ale niecała.

Co tu kryć, sięgnąłem po Ziemię Nod w tarnowskim mieszkaniu, na jednej z tych ulic, których nazwy padają w powieści. Czułem na plecach nieco śmierdzący oddech historii, a przed oczami migały mi codzienne odwiedzane miejsca, które rozdzierały niczym źle wygarbowaną skórę obrazy odtworzone pieczołowicie przez pisarza. Przedwojenny (wojenny i tużpowojenny) Tarnów jak żywy, powiedziałby ktoś, kto nie chciałby od tej powieści niczego więcej. Pewnie miałby rację. Ja odczułem jednak pewne zmęczenie tarnowskością. W wielu miejscach fabuły, niezwykle misternej, konsekwentnej, dopracowanej sztukateryjnie, detale topograficzne miasta i podtarnowskich miejscowości pojawiają się – odniosłem wrażenie – zupełnie zbędnie, jedynie po to, by pokazać mistrzostwo reprodukcyjnego talentu. W jakiś sposób te natręctwa łamią ustaloną zależność pomiędzy miejscem akcji a samą akcją, zgęszczają wątki, odbierając im atrakcyjność płynięcia uniwersalnym korytem. Dla książki, która – jak to ogłasza z pewną taką krytycznoliteracką nieśmiałością Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej” – ma być książką o ludzkim losie to chyba przerost formy nad treścią. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby dla bohaterów te topograficzne składniki ich życia znaczyły aż tyle, że miałyby przeważać nad czymś, co umownie zwie się osobowością. A w powieści czasem przeważają. W konsekwencji dostajemy obraz nieco spreparowany, perspektywa, z jaką patrzymy na przewijających się przez całą książkę i pojawiających się tylko na chwilę bohaterów, jest nazbyt zewnętrzna. Oddala. Oddziela. Od książki o ludzkim losie. Trochę za bardzo cudzym.

A co z tą historią, chciałoby się spytać, nieco zżynając z popularnego hasła o Polsce (gdy w sumie dałoby się też zapytać przecież, zżynając zupełnie: Co z tą Polską). Otóż gdyby próbować zdefiniować historię XX wieku w oparciu o tę książkę, gdyby próbować stworzyć przepis na tworzenie tej karty historii, czyli utrwalanie zdarzeń, byłaby on taki: weź wciąż jeszcze żywe elementy dyskursu, dopasuj do nich sytuacje psychologicznie uzasadnione, przełóż masą z rodzinnych opowieści i opowiedz, najlepiej jednym tchem. W istocie bowiem wszyscy ci, którzy chcieliby zarzucić Kobierskiemu podążanie za wydarzeniami – czyli de facto ich oglądem – znajdą tu używanie. Jak również ci, którym opisywanie przeszłości kojarzy się koniecznie z jej przepisywaniem.
To tak na pierwsze spojrzenie/czytanie. Potem, jeśli pogodzić się z tym, że taki właśnie model istnieje i Kobierski w jakim sensie składa mu hołd, powieść okaże się jednak zbiorowiskiem drzew, a nie lasem. A hołd złożony wystereotypizowanym sytuacjom trybutem dla zjawiska zwanego chaosem zdarzeń. Autor Ziemi Nod zestawia z sobą te sytuacje, próbuje ich prawdziwość na wszelkie sposoby, poza jednym: poza próbą ich zdyskredytowania. Bez zawahania sprawdza ich performatywną siłę, namierza fałsze potoczystości i założenia, że nie mogło być inaczej. Przycina życie do schematów, bo te schematy wyrosły z życia, skodyfikowały je i nadały sens wielu innym życiorysom – słowem: nie ma od nich ucieczki. Są wszechogarniające, jak wszechogarniająca jest śmierć, które w pewnej chwili w książce przelewa się przez brzegi pucharu i już przestaje w ogóle mieć znaczenie. Dzieje się prostopadle do zdarzeń, w ogóle nie wyznaczając ich biegu. Bo śmierć to figura konieczna, bez niej nie ma historii i ile byśmy nie powiedzieli o jej tendencyjności, nie uda się od niej odejść, odrzucić w historycznym rzemiośle jako narzędzie zdyskredytowane, manierę minionych dziejopisów. Ona sama jest tutaj schematem, ale na tym przykładzie dostajemy dowód na to, że autor widzi schematyczność i swego rodzaju rodzajowość wszelkich pozostałych kawałków opowieści.
W dyskursie wojennym chociażby Kobierski pozostaje wierny opisom przeżyć, choć nakłada na nie i domyślone później idee (jak choćby tę o bierności Żydów wobec bestialstwa nazistów), ale i przestaje wierzyć, że ten opis niesie ze sobą prawdę. Bo wystarcza mu wiara, że niesie ze sobą zapowiedź prawdy. Jej przeczucie. Nie będzie łatwo dowieść wszelkiej maści reformatorom historycznego pisania i jego destruktorom, że jej tam nie ma, choć autor tej powieści nie uprze się, że tam jest. Powie: sprawdzam i zrobi swoje.
Można by powiedzieć, że działa tu zasada odwróconej paraboli: istniejące znaczenia kumulują się w znaki i znakami pozostają. W wyczerpaniu znaku, to jest w jego petryfikacji należy jednak widzieć dowód jego nieostateczności.

Z tym ludzkim losem jest problem tutaj dwojakiej natury, problem w dużej mierze tej powieści zadany. Jeden pokrótce wyłożyłem – to uwikłanie go w historyczną optykę, doposażenie w elementy rozumienia, ewentualnie przeczuwania biegu dziejów albo poddawania mu się. To pytanie o koherencję ja i oni, ale i ja i wszyscy. I jeszcze ja i jakaś siła, która ciągnie mnie samego po wytartych przez innych kamieniach. W konsekwencji postacie to emblematy, a ich – by tak rzec – świat wewnętrzny wypełniony jest odłamkami do poskładania w znacznie większym niż oni puzzle. Psychologia służebna, psychologia jako opis, psychologia jako portret.
Problem drugi, wynikający z pierwszego, to tych losów skończoność, choć zakończenie powieści akurat jest otwarte. Autor wyczerpuje całkowicie ich moc świadczenia o wydarzeniach, wydziera z nich wszystko, co się da, każdą cząsteczkę ich jestestwa potrzebuje do swej opowieści. To mu się do prozy nada, tamto też. Jak brakuje, sztukuje nagle dociągniętym życiorysem – nie ma z tym kłopotu. Ja również – ludzkie ścieżki przecinają się niespodziewanie, a w końcu one wszystkie i tak kończą się – jak u Brzechwy – w zupie.
Jest to również domknięcie językowe i fabularne, albo jak kto woli narracyjne – akurat w tym zakresie to to samo. Kobierski używa polszczyzny eleganckiej i misternej, zdań o przyjemnej strukturze i konsekwentnej składni. Do ludzi dodaje zaś opisy przyrody w stężeniu odpowiednim, pojazdy, domy, drogi etc. Wiele w tej klasyczności klasy (!), ale trochę też laurkowatości. Tu już przestaje działać zasada historyczna wzmiankowana wyżej, bo zaczyna ciążyć kostium. A kostium utrudnia przejścia pomiędzy poziomami opisywanych zjawisk (najprostszych i najtrudniejszych zarazem: życia i historii).

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, nie jest łatwo czytać książki Kobierskiego jako wycinka ludzkich losów, plączących się z historią w najmniej odpowiednich jej momentach. Zbyt jest na to wyczyszczona z przypadkowości i zbyt wydestylowana z sensów nieoczekiwanych. To zbiór opowieści o ludziach już przetworzonych, wyniesionych wyżej, to jest w rejony dziejów. To w żaden sposób wartości książki nie pomniejsza, chodzi tylko o to, że ostrożnie z tym życiem, kiedy będziemy w pobliżu. Bo – odwrotnie niż u Leśmiana – tu w życiu niewiele jest z samego życia. Więcej z życiowych mądrości przyszłych pokoleń.

Radosław Kobierski, Ziemia Nod, W.A.B., Warszawa 2010

środa, 18 czerwca 2014

Wiele więcej

Książka Andrieja Kotina to wyznanie nieufności wobec tej niezwykłej instytucji zwanej literaturą i zarazem gest poddania, nie mylić z rozpaczą, wobec jej trybów i trybików. I jeszcze prześwietlony kryminał.

Instynkt (?) zniszczenia
Pragnienie zniszczenia jest tu przeogromne. Przeważa nad każdą cząstką opowieści, spaja wątki, to znaczy łączy je tak, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że połączyły się same, supła i rozwidla, centruje i decentralizuje, a potem mnoży, dzieli, dodaje, odejmuje, przeinacza. Jeśli już się czytelnikowi wydaje, że wpłynął na spokojne wody kryminalnej narracji, gdzie za trupem będzie zagadka, w której atmosferze poznamy detektywa, oprawcę, doznamy mrozu w żyłach i kropelek potu na karku, to narrator znów wiedzie nas w głąb narracyjnej pieczary, i pokazuje, gdzie są korzenie takiego myślenia o świecie zbrodni. Korzenie splątane, jak sam węzeł gordyjski. Ta strategia, będąca właśnie wynikiem kompletnego braku zaufania do narracji i przyznania, że nic poza nią nie istnieje, ogarnia każdy skrawek tego zmyślonego świata. Autor posunął się do podsunięcia nam gadającego kota, który wcale nie jest czarnym kotem w czarnym pokoju, bo gada i gada, irytująco odrywając nawet od tej odrywającej nas od siebie swoimi przepotwarzeniami fabuły.
Jakby tego było mało, Kotin spienia kryminalne mleko, akcję przytłaczając co i rusz rozpoczynanymi na nowo biografiami swoich bohaterów, ich rodziców, sąsiadów i Bóg wie kogo jeszcze. Każdy z tych epizodów zdaje się nieznaczący, by potem stać się znaczącym, żyje w osobnym wszechświecie i nagle zaczyna znaczyć.
Jeśli pojawia się miłość, to okazuje się artefaktem pisanym na literackim wortalu, ze wszystkimi tego konsekwencjami, jeśli śmierć, to staje się tak niebywała, że aż nieprawdziwa. Jeśli zaświaty, to w formie wynaturzonego i niedorosłego Lema. Literatura kryje się tu za każdym rogiem i co byś szukał życia, znajdziesz się w bibliotece.

Z czego zrobiona jest literatura kryminalna?
Kotin rzuca się w żywioł słowa i – trzeba to przyznać – czasem nie radzi sobie z falą, a może deska do surfowania po odmętach topicznych głębin okazuje się niewystarczająco sterowna. Może być jednak również tak, że to pragnienie utonięcia, wyjście na spotkanie własnego instynktu literackiej śmierci, który mocuje się wciąż z instynktem takiegoż życia, to planowa gra, zabawa, przepełniony goryczą ludyczny rytuał. Nie czytałem tej książki jak skończonego dzieła, widząc w niej raczej pewien projekt, zamiar, zbiór pomysłów, które wcale nie mają ochoty (ochoty nie ma autor) na ich przekształcenie w gotową, cieplutką książkę, bo jako zamysł pozwalają sobie na probabalistyczne harce i na pewną nadwymiarowość, skrajność wątków i rozwiązań fabularnych, a może i genologicznych. To wyzwanie rzucone gatunkowi z definicji, a przynajmniej z olbrzymiej odłożonej na regały praktyki, skończonemu i w punktach wyliczającemu swoje powinności i zamiary.
Kryminał bowiem, choćby nie przyznawał się sam i choćby krygowali się jego liczni akolici pierwszej i siódmej wody (krwi), to to z literackich dzieci, które pragnie dokonać diagnozy świata poza okładką i znaleźć w nim pewne prawidła, które potem ułożą się w fabularny schemat zamiaru śmierci, śmierci, odkrycia śmierci, pomszczenia (domknięcia) śmierci. Śmierć w kryminale to jak dialog w powieści społecznej, to jak teza w powieści agitacyjnej, to jak Wokulskiego przemiana z romantyka w pozytywistę – da się na nią nawinąć namysł nad kondycją człowieka, oplątać ją alegoriami teraźniejszości. Kotin wie o tym aż nazbyt dobrze, i co robi z tą wiedzą?
On się po kryminalnemu bałamuci. Szarpie brzegi. Nieobojętną dla odbioru częścią tej książki są jej publicystyczne wątki i rozważania poświęcone kształtowi (kształtom) współczesnej duchowości i jej społecznych emanacji i powrózków. Zawsze spotykają się w książce z osobą bohatera, potem zostają wykpiwane w odmętach fabularnej nicości, doprowadzone na skraj obłędu i banalizacji. Symbole narodowe i religijne pełnią tu rolę biograficznych i fabularnych kluczy do rozwoju akcji, przestają mieć autonomiczne znaczenie, zostają zaanektowane i nadsymbolizowane, obarczone dodatkowym znaczeniem, pod którego ciężarem się łamią.

Człowiek hasło nie jest książką doskonałą, ale te ułomności w świetle współczesnych przygód z literaturą zdają się mieć znaczenie. Gdyby ich miały nie mieć, trzeba by zwrócić uwagę na językową nieprzejrzystość niektórych fragmentów i te wszystkie nieznośne woale metafor, za którymi czasem kryje się mało odkrywcza treść. Wiele tu nieobrobionych – albo niedoobrobionych – scen, przy których autor poległ, mierząc się z siłą opisowej atrakcyjności. Wiele słów, których można by użyć z lepszym zamiarem i w ważniejszym celu. Postaci, którym dałoby się dobudować co najmniej jeszcze jedno piętro osobowości. Patrząc przez zwykłą lupę, znalazłoby się wiele mankamentów literackiej proweniencji, tyle że cały czas pamiętać trzeba pamięcią krótkotrwałą, że jesteśmy na poboczach literatury.

Andriej Kotin, Człowiek hasło, Warszawska Firma Wydawnicza, Warszawa 2014

niedziela, 19 stycznia 2014

Powieść rozdarcia płaszcza i rozterek szpady

Właściwie cała ta książka to popis umiejętności szermierczych – klinga przebija ludzi z wielką finezją, przebija rzeczywistość z gnostyckim wyczuciem, jednym celnym ruchem obraca bohaterów na ich drugą stronę. Ta wielka swoboda narracyjna ma swoje słabe strony – pewną typowość, przewidywalność w rozwiązywaniu poszczególnych scen, ale o wiele więcej mocnych.


To, co mnie w fantasy pociąga najbardziej, mieści się poza granicami gatunku i wynika z twórczych kolizji z innego typu narracjami. Albo z nicowania narracji typowej dla fantasy. Być może należy wierzyć specom od marketingu w Wydawnictwie Literackim, którzy ogłaszają Krzysztofa Piskorskiego nową gwiazdą polskiej fantastyki (namaszczenie, umówmy się, jak z Pudelka), ale przecież nie trzeba – wolę wierzyć własnemu osądowi, wedle którego ta literatura broni się sama, i nie trzeba jej do tego nakładać genologicznych kajdan. To właśnie rozpisany na pchnięcia i cięcia, śmierci i niespodziewane zmartwychwstania traktat o wielości człowieka. Kłopot w tym, że gdzie się nie obrócić… i tak dalej.

Historio, ile cię trzeba cenić…
Ramą tej historii jest monumentalna i historycznie dookreślona do ostatniej kreski rzeczywistość, która w momencie, kiedy zjawia się w niej czytelnik, zbiera żniwo trudnej przeszłości. Doszło do przesilenia. Kreśląc po kawałku koleje swojego świata w poszczególnych rozdziałach, Krzysztof Piskorski zagląda niejako za kulisy opowiadanej historii i co rusz wyciąga stamtąd jakieś zakurzone już kukiełki, jakieś nieużywane pacynki, czyjeś śmierci, zamachy, strącenia z tronu i zajęcia miejsca na stolcu nagłego spadnienia. Nieważne, dawno niebyłe, a wciąż straszące swoją obrosłą mchem bytnością. Ot, wielka, historyczna narracja, genealogicznie wiarygodna, spływająca odpowiednią do analogicznej narracji o naszych dziejach ilością krwi, splendoru i podłości. Co prawda zagmatwana, mocno, aż do hiperbolicznej satyry, ale właśnie w tym sęk. Jesteśmy na krańcu świata literatury, tego, którym styka się ona z rzeczywistością, gdzie swoim wtrącaniem się w trwały ląd dziejów, niczym zatoka walcząca o miejsce, podważa istnienie świata, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Piskorski opowiada historię ludzi, widząc ją w nieco krzywym zwierciadle; na tyle prostym, by nie zatracić pierwiastków dramatyzmu, które w niej drzemią, na tyle zwichrowanym, by jednocześnie doprowadzić do utraty tchu tych wszystkich jej opowiadaczy, którzy chcą w niej widzieć przede wszystkim wielkości i doniosłość. Świat, w który wchodzimy z głównym bohaterem, podwojonym, ale o tym zaraz, karleje i podleje; ludzie honoru borykają się z twardą codziennością, król jest dziwacznie nieprzychylny, żyje się byle jak, weterani wojenni albo wymarli, albo schodzą się w podrzędnych knajpach, na uniwersytecie trwają spory o metodę, bo samą nauką już niewielu chce się zajmować, a religia kurczy się do rozmiłowanej w mękach inkwizycji. W Serivie, której blask już przygasł, rządzą walczące o wpływy rody, szukając popleczników, korumpując, zatrudniając po swojej stronie płatnych morderców. To awers, pewnie, że znajomy i przypominający kilka powieściowych awersów i parę historycznych, które dobrze wbiły się w naszą kulturową pamięć, a jednak, powielony jeszcze raz, wydaje się obnażać pewne sterczące w sobie haki i pale, na którym go zbudowano, jakby mocniej. Rewersem jest ta prześwietna historia, pełna chwały, którą nie sposób przerobić na chleb, szacunek dla drugiego człowieka, politykę ciepłej wody w kranie nawet. Nie, nie, nie – nie próbuję powiedzieć, że Piskorski mierzy się z powieścią agitacyjną, raczej staram się wyciągnąć go z getta zachwytów nad rozmachem rzeczywistości przedstawionej, bo może mu już obmierzły. W każdym razie te dwa odcinki historii właśnie zmierzają ku sobie, jak znany luksusowy statek do lodowej góry. Pozornie jest logiczne, że to uświęcona tysiącami zapisanych linijek historia, która zastygła inkaustycznie i heroicznie, jest tu twardym kawałem zamarzniętej wody, o którą rozbije się Titanic współczesności. Ale to wcale nie jest jasne. Rzeczywistość tu i teraz nagle przestaje być właśnie taką, sromotnie byle jakim kawałkiem opowieści do zapomnienia, bo przybiera kształt wielkiej rzezi, mającej swe zwieńczenie w królobójstwie – akcie przecież kodyfikującym myślenie historyczne, kwintesencją myślenia o świecie w kategoriach historii. A że podejmuje ją cień głównego bohatera, jego ciemne alter ego (nieodmiennie wplątuje się w czytanie Leśmian i jego ballada o dziewczynie…), to nagle wychodzi na jaw, że wiele mniej miała wspólnego z realnością, niż byśmy chcieli. Historia to ułuda, miraż, pomalowana farbkami plakatowymi fatamorgana własnego cienia. Nie ma jej i nigdy nie było. Tak, nic nie było oprócz obrazu.

Miary wszechrzeczy
Człowiek za to jest tu zupełnie prawdziwy, i to kilkakrotnie. Kiedy nie staje Arahona, na scenę wkracza Yrahon, trochę swój poprzednik, z krwi i kości, prochem jesteś, trochę swój następca, czyli chyba już nicość. Autor buduje mu drzewo genealogicznie a rebours po ciemniej stronie rzeczywistości, i udziela głosu. To on walczy i umiera za porządek, którego już się chyba nie da obronić. Jest miarą tego świata. Jakkolwiek zabrzmiało to patetycznie, tak właśnie jest. To on, nie wielka historia, bierze na siebie refleksję nad cudzą śmiercią i nad zadawaniem śmierci, jest wiarygodny w miłości i szacunku, umiejętnie obdarza zaufaniem i przyjaźnią. Owszem, jest nieprawdziwy, kostyczny, harmonijnie ułożony z kawałków różnych alegorii, ale trzyma się na nogach i włada białą bronią sprawnie. Czytelnik skłonny pomyśleć, też za Leśmianem, że natura człowieka jest właśnie alegorią. Ja skłonny jestem z tą myślą po lekturze pozostać.
Bohater(owie) Piskorskiego są składni, ale ich gatunkową wyrazistość dociąża gnostyckie myślenie o dwoistości i psychologiczna refleksja nad niejednolitą strukturą osobowości. Bliskie im jest każde myślenie o człowieku jako o kimś niedokończonym, zmiennym, poruszającym się po labiryncie samego siebie. Tyle że ten labirynt wykracza poza nich samych, jest zmaganiem się ze światem na zewnątrz. Owszem, człowiek jest kawałkami niedopasowanych alegorii, ale one wszystkie, te kawałki, muszą na chwilę zmierzyć się ze swoją resztą – a ta jest w świecie, w którym się żyje. I tak czy wyjść od gnozy szukającej uzasadnienia w rzeczywistości myślą nieobjętej, czy od psychologii, gloryfikującej wnętrze człowieka, dojść można tylko tam, gdzie ja styka się z nie-ja, i to styka się bezpośrednio.

Nie ma u Piskorskiego odkrywczych odpowiedzi na celnie zadane pytania. A choćby przez to jest mniej niż chcą PR-owcy gwiazdą fantastyki.

Krzysztof Piskorski, Cienioryt, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

środa, 18 grudnia 2013

Plansze

Rzeczywistość jest mniejsza, niż mogłoby się zdawać, ludzie to nieledwie kilka istot na statecznej makacie ze spalonego teatru. Niemoc i nieobecność. Niemożność i nieprawdziwość. Każde z dwunastu tytułowych słów ma swą drugą stronę i daje się nicować bez większego problemu.

Jan Jakub Kolski testuje wersję literatury nieatrakcyjnej, zrzekającej się prawa do zadziwień i zaskoczeń, czytelników pozbawiającej fajerwerków fabuły. Bywa pisarzem oschłym i apodyktycznym, narratorowi przykazuje spełnić swe powinności tak, jakby płacono mu tylko jedną trzecią pensji. To wszechogarniające w trakcie lektury poczucie niedosytu i panoszącej się pustki, która jeszcze bardziej niż natura nie znosi próżni, wpisane zostaje pomiędzy zdania, a i w nie same. Jeśli czasem zaprzestaje istnienia, wypełnia się opowieścią, nadmiarem akcji, to tylko po to, by być żyłką słoneczną na ścianie. Ale – co istotne – pełne fabularne wtręty pojawiają się na prawach fantasmagorii, wizji czy może przeczucia.
Świat w powieści jest swoim własnym dagerotypowym odbiciem, czasami przyjmuje buńczuczną wyrazistość zdjęcia w sam raz do fotoplastykonu, ale na prawdziwość, pełną wersję, nadającą się na scenerię zdarzeń, miejsce dla jakkolwiek definiowanego życia jakby nie było go stać. Potrzebuje słów do pełnego zaistnienia, ale te, jeśli padają, zawsze przechodzą obok, nie trafiają do celu, nie umieją odnaleźć się jako witalna siła. I trwa ta sceneria bez wydarzeń, ta fabuła pozbawiona akcji, wyrywana po kawałku przez nielicznych bohaterów, by przejrzeć się w nich, tych kawałkach już prawie zetlałej dekoracji, jak Narcyz w toni. Ich osobność nie ma tu żadnego z imion egoizmu, ale nie ma też pretensji do bycia jakimkolwiek, modnym czy mniej modnym, stylem życia. W takim świecie człowieczeństwo jest nagie, a czasem wcale go nie ma. Wystarcza cień na ścianie porządku zdarzeń takich jak pory roku, pokoje mieszkania, nogi pianina czy części ciała.

Obraz kontra obraz
Zdjęcia, obraz świata, są zresztą na równych prawach składnikiem powieściowej rzeczywistości, co fabuła, bohaterowie i ten kulejący bieg zdarzeń. Co więcej, w wielu momentach wydaje się, że to właśnie zdjęcia pełniej przedstawiają życie niż tak zwany świat za oknem. Tak zwany, bo czytelnik, a już na pewno ten piszący właśnie czytelnik, nie wymaga od miejsc takich jak klasztor, wiejska szkoła, zagubiony domek, gdzieś za lasem, pod lasem, obok lasu, niczego poza tym, by były dekoracjami. Prawda leży gdzie indziej. Została zaklęta w fotografiach i teraz trzeba ją przepracować – to motyw znany z poprzedniej książki Kolskiego, tu odarty z pewnych, z ostrożnością rzekłbym, patriotycznych powinności i społecznych zadań. Po prostu praca pamięci. Co istotne, tę pamięć, jednostkową przecież, może przepracować ktoś inny, nie ma wymogu, by podmiot był na swoim miejscu.
Ludzie borykający się z podartą płachtą świata, z prawdą zdjęć, z reakcją na samych siebie, nie bardzo wiedzą, co począć. Wolą cudze życie, bo we własnym odbija się ich marność, bylejakość, pospolitość. Właśnie tak, choć ich historie, połączone gordyjskim węzłem opowieści, są nietuzinkowe, rzadkie, wręcz nieprawdopodobne. A zarazem od początku skażone wtórnością, mające w sobie retoryczność zdarzeń, ich nieprawdziwą składność i wyrazistość, powtarzalność zaklętą w chwilę. Ale miało być o ludziach. A zatem spotyka ich los innych ludzi i wtedy muszą wybrać pomiędzy własnym a cudzym. Ten wybór zostaje postawiony kategorycznie, jest imperatywem. Nie ma możliwości niedokonania wyboru. Przebierają się w cudze stroje, udają cudze systemy wartości, kłamią równie prawdziwie jak wyznają, zmagając się z tym, że niepowtarzalność ludzkiego losu tak naprawdę zahacza o cudzy los i zostaje wtedy opatrzona znakiem zapytania. A co by było gdyby…? Gdyby było inaczej. Pewnie nic. Właśnie owo nic, dojmujące, przejmujące rzeczywistość dudni w tej książce najgłośniej. Jeśli się trochę postarać, będzie można powiedzieć, że Kolski napisał traktat o manekinach, które jednakże w tej wersji są jedynie nimi samymi. To znaczy zmierzają od naddanych powinności do prawdy o sobie.

Jak to trudne powiedzieć
Uczucia? Miłość, zazdrość, nienawiść nawet, łaska (to też uczucie?), przeszłość, poczucie obowiązku, nadzieja. Gdyby Kolski napisał powieść psychologiczną, trzeba byłoby powiedzieć, że bohaterów trawi atrofia uczuć. Ale – los nam oszczędził – nie napisał. W związku z tym trzeba powiedzieć, że jego bohaterów trawi gorączka niemożności i podejrzliwość wobec emocjonalnej sfery samych siebie. Współczucie pojawia się jako kulturowa klisza poświęcenia dla rodziny (ale nie samo poświęcenie) albo wyobrażona karawana, nie istnieje po prostu. Miłość jest albo za blada, albo za silna, wykraczająca poza uczucie, obsesyjna i fantasmagoryczna. Albo uwiązana na pasku cudzych wyobrażeń. Prawdziwe zdaje się pragnienie bycia z drugim człowiekiem i samotność, ale i one ostatecznie zostają zdyskredytowane, przez zbrodnię, przez społeczny konwenans radzenia sobie z obcymi, przez przyjęcie roli żony i matki jak Pan Bóg czy może małomiasteczkowy spleen przykazał. Zakończenie, krzywy uśmiech z gatunku „żyli długo i szczęśliwie”, mówi najwięcej o tym, że inaczej – krótko i prawdziwie – nie bardzo się da. Wszystko jest czymś innym, a że nie może być sobą, spala się w wielu rodzajach inności.
Dwanaście słów to powieść poruszająca, ale i poruszona, jak zdjęcie właśnie, nieprzystawalnością warstw. Wysmakowana literacko, ale przez to łatwiej widać jej błędy. Zdecydowanie mniej w Dwunastu słowach niż w Egzaminie z oddychania (nie mogę tego tytułu pisać bez skrzywienia kącików ust) pompatyczności, truistycznego przegadania i sztuczności języka, gdy narrator nabiera filozoficznej wody w usta. Formalnie to książka dużo bardziej spójna, ale przecież i tak popadająca momentami w przesadę, tak tutaj ciążącą. Wyobrażam sobie ten traktat bez konceptu głównego, mnie te dwanaście słów przeszkadza, jest ni przypiął, ni przyłatał. Przy innych zabiegach fabularnych ten jest marny, zbyt leniwie pracuje na wielkość tej książki. Poza tym język czasami staje kołkiem. Tworzy zatory na rzece, gromadzi oczywiste informacje i nie pozwala pójść dalej, jeśli się ich nie przeczyta. Wiele zdań z tej książki nie osadza się w konwencji, wyłapuje jej zamierzoną sztuczność, ale przemienia w prawdziwą.

Jan Jakub Kolski, Dwanaście słów, Wielka Litera, Warszawa 2013

piątek, 6 grudnia 2013

Zbrodnia, która ma znaczenie

Wydawca zachęca do czytania Carnivii nośną paralelą: zwraca uwagę na to, że akcja dzieje się w Wenecji prawdziwej i wirtualnej jednocześnie. W rzeczywistości (!) jednak związki pomiędzy miastem kanałów a jej cyberodbiciem są dużo bardziej skomplikowane i lustrzaność światów to jeden zaledwie element relacji.

Najpierw jest morderstwo w aurze religijnego skandalu – ginie kobieta przebrana (?) za katolickiego księdza. Potem jest młoda pani karabinier i jej mentorowaty partner. Co z tego wyniknie, na planie prywatnym, domyślić się dość łatwo. Jest też inna młoda kobieta, amerykańska żołnierka, do Włoch przysłana z określoną misją, która jednak – za sprawą przypadku – zmienia się na inną. Powoli losy obu młodych kobiet, Kat i Holly, splatają się jak Wenecja rzeczywista i wirtualna, i zaczynają toczyć się jedną fabularną ścieżką, a potem już zupełnie wspólnie. Tymczasem morderstwo, punkt wyjścia, zapalnik akcji, zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, jest jak kamyk wrzucony w wodę, który powoduje drżenie tafli jeziora, marszczy ją i wprawia w ruch szukający dla siebie spełnienia. Im większy kamyk, tym wyraźniejsze kręgi. A ten okazuje się naprawdę spory. W konsekwencji pojedyncze morderstwo ociera się o gabinety najznaczniejszych polityków świata, po drodze zahaczając o znaczące organizacje militarne i najistotniejsze wydarzenia z najnowszej historii Europy. Rozmach pomysłu dorównuje tu koronkarskiej misterności jego realizacji. Jonathan Holt jest mistrzem dyskrecji i ma nieograniczone pokłady pisarskiej cierpliwości – ani w jednym momencie fabuły nie wybiega przed szereg, nie miesza kręgów, nie przyspiesza niepotrzebnie tam, gdzie nie należy. Akcja biegnie ruchem jednostajnie przyspieszonym (jeśli nie pomyliłem fizycznych wielkości), a kiedy na końcu wyhamowuje, to czytelnik pozostaje z wrażeniem, że za chwilę zacznie się od początku, ale tym razem kamyk wrzucony do jeziora będzie jeszcze cięższy. I może nawet szlachetny.

Feminizm a zbrodnia
Tak, feministyczne wątki z mocną lewicową podpórką (bo bywa i feminizm nielewicowy, w co niektórym uwierzyć trudno) w kryminałach wszelakich sprzedają się jak świeże bułeczki. Prawa kobiet to temat nośny, wydaje się, że ideologicznie i publicystycznie wykończony, a więc dostarczający gotowych pomysłów, łatwych do utopienia we krwi, a przy tym niosący formułę empatii społecznej, na którą wszyscy, nawet ci najmniej przekonani do solidaryzmu, są w stanie się zgodzić. Pozwala wykazać się podczas lektury wrażliwością, dokonać rytualnego samooczyszczenia z drobnomieszczańskiego przywiązania do wszelkich społecznych nierówności. Larsson, poważniej chyba traktujący społeczne niż literackie powinności pisarza, jest w tym mistrzem, ale po nim całe hordy nie tylko skandynawskich twórców próbują wymyślić własne zbrodnie na feministycznej konstrukcji. Udaje się gorzej lub lepiej. Ten przydługi wstęp akapitu ma służyć właśnie temu, by powiedzieć, że Holtowi udaje się niemal zupełnie, choć podąża tą właśnie wydeptaną ścieżką idei. Kręgi jego fabuły są również kręgami kobiecego cierpienia i kobiecego upośledzenia w społeczeństwie, poczynając od podwójnych standardów oceny romansów pracy – różnych dla kobiet i mężczyzn, kończąc na nacjonalistycznych próbach wykorzystywania kobiecej płodności. Autor odważnie zagłębia się w religijną obłudę, demaskuje atawistyczny szowinizm stojący za decyzjami odmieniającymi oblicze tej ziemi i szuka początku lontu, który biegnie do tej bomby. Świat zdaje się kurczyć i rozszerzać, przemierzając te wszystkie szczeble wtajemniczenia w niesprawiedliwość, wołać przy tym, obwieszczać, że są to akty tego samego dramatu. Wolałbym wszakże, żeby ten morał został niewypowiedziany (a właśnie zostaje po barbarzyńsku streszczony w jednym, nieco pretensjonalnym zdaniu na końcu), ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Dwa światy?
Ze światów wirtualnych mamy w Carnivii tę właśnie – skrupulatnie odtworzoną Wenecję, której cyberplace mają tyle samo kamieni, co ich pierwowzór. Przez długi czas ta wspaniała Wenecja służy jedynie jako ozdobnik, sceny, które dzieją się w jej – niech będzie – przestrzeni są widziane z perspektywy pulpitu bohaterów, a wydarzenia mają charakter raczej turystyczny. Im dalej w fabułę jednak, tym związki pomiędzy oboma miastami zaczynają nabierać komplikacji i niuansów, świat wirtualny staje się streszczeniem tego wszystkiego, co w rzeczywistym wydarzyć się nie może, oddaje swoje zero-jedynkowe mury na potrzeby ludziom, którzy w rzeczywistości analogowej nie widzą dla siebie miejsca, jak na przykład kobietom uważającym się (niebezpodstawnie, choć i nieortodoksyjnie) za kapłanki katolickie. W dodatku stanowi cień świata rzeczywistego, swego rodzaju odbicie, w którym zachowuje się niedopowiedziane „na żywo” kwestie. W gruncie rzeczy dałoby się pomyśleć, że nieistotny jest tu sam pomysł na odbitą rzeczywistość, a pokazanie, że możliwości jest znacznie więcej, niż nam się na co dzień wydaje. Możliwości dojścia do prawdy i osiągnięcia zamierzonych celów. Wystarczy jedynie pomyśleć świat nieco nieszablonowo, z innego kąta. Wirtualna przestrzeń to jedynie wariant rzeczywistości prawdziwej, jego wizja, spełniona w innych punktach, historia dziejąca się po trosze alternatywnie, ale właśnie tuż obok, za rogiem, równomiernie. Kusi, by pomyśleć, że w istocie chodzi o dokonane symalakrum, przypis do świata prawdziwego. Czy taka jest przyszłość wirtualnego świata (albo światów)?
Jonathan Holt, śmiem twierdzić, nie wykorzystuje wszystkich szans, jakie daje fabule wirtualna Wenecja, ale przecież nie to jest jego celem. Za to pokazuje nowe możliwości dla kryminału, którego konwencja – umówmy się – zużywa się dość szybko i aktualnie goni w piętkę. To rozszerzenie rzeczywistości dzięki umiejętnościom programistów pozwala przesuwać granice prawdy i kłamstwa, kierować tropy w stronę, na którą nie ma miejsca w dusznych przestrzeniach miast, zatrzymywać morderstwo w pół drogi, albo odwrotnie: podwajać je, potrajać czy nawet multiplikować bez końca. Lista motywów zbrodni, psychologicznie skończona, nagle się wydłuża. Gdyby iść dalej, a Holt w paru momentach idzie, dałoby się pokazać, że nie ma o co kruszyć kopii i kryminał nagle zaczyna zjadać własny ogon, dowodząc, że te zbrodnie w gruncie rzeczy, jeśli je zobaczyć w tej rozszerzonej rzeczywistości, najzwyczajniej w świecie pozbawione są sensu, a tak zwana logika, objawiająca się dedukcją i będącą na jej usługach intuicją, nagle przestaje być śledztwem.
W gruncie rzeczy dobrze się dzieje, że ten wirtualny porte-parole miasta nie zaistniał w książce jako miejsce akcji równie istotne co oryginał – wówczas ta opowieść straciłaby nie tylko na społecznej wyrazistości, ale też – śmiem twierdzić – na przejrzystości fabuły, rozłożeniu akcentów akcji i napięciu. Przede wszystkim zaś umknęłoby to, co Holtowi wychodzi lepiej niż wielu twórcom współczesnym kryminałów – charakterystyka postaci. Te stworzone w Carnivii czasem odbijają się od papierowych wzorców rozpisanych na wiele, wiele stronic poprzedników, generalnie jednak są z krwi i kości. I wchodzą w autentyczne relacje, a nie udawane, siłowe, tworzone sztucznie na potrzeby akcji. Oczywiście, osobowości mają z rozpiski, wypełnione dobrze motywowaną samotnością, poczuciem odosobnienia czy nawet izolacji, ale nagle w gęstych od zapachu zbrodni ulicach Wenecji ten model wyobcowania doczekał się nazwania, a zatem i w tym Holt idzie nieco dalej niż pierwszy z brzegu wymyślacz spektakularnych zbrodni, który po prostu potrzebuje psychologicznych podpórek. To generalnie należałoby wskazać jako pierwszą zaletę tej książki – wszystko, co się wydarza, ma znaczenie, i odbija się szerokim echem. W tym autor jest nieprzejednanie konsekwentny.

Autor nigdy nie jest sam
Kim nie jest Jonathan Holt, mający zamiar kontynuować tak błyskotliwie rozpoczętą karierę jeszcze dwoma tomami Carnivii i pewnie wieloma innymi dobrze zaplanowanymi zbrodniami? Danem Brownem. To nazwisko pojawia się w cytowanych na okładkach zachwytach krytyków po to, by można od niego odbić kunszt samego Holta. Ten jakoby jest Brownem z bardziej giętkim językiem i bez zadętego akademickiego bohatera. Cóż, nie wpadłbym na takie porównanie, myślę sobie jednak post factum, skoro już powstało, że ci, co na niego wpadli, mogli, nie widząc widzieć. Mam wrażenie, że bezpretensjonalność i sytuacji, i bohaterów, ubranie ich w zwykłość, codzienność i przeciętność, która po drodze zmaga się ze światowym spiskiem, to pewien trop dla kryminalnych twórców. Popkulturowa rewolucja, szukanie zwykłych bohaterów i pozwalanie im na bycie zwykłymi poza tymi kilkoma momentami wielkich czynów, które bardziej się dzieją, niż dzieją dzięki nim. Świat powieści nie musi się już skrzyć niezwykłością, błyszczeć od gładko rzucanych i równie gładko odbijanych dowcipów i powiedzonek, a bohater nie musi mieć dwóch twarzy – tej na co dzień, i tej od święta, czyli na czas zbawiania świata.
Zostawiam się z tą propozycją myśli, bo jest jeszcze coś, o czym niestety wspomnieć trzeba. Jeśli nawet Holt unika przyciężkawego języka Browna, to polski czytelnik uroków jego literackiej swady nie poczuje – utonie ona pod bezbrzeżną masą fatalnych sformułowań, wielu źle zbudowanych zdań, kontrowersyjnych pod względem gramatycznym (a więc jakim cudem lekkich i dobrych do czytania?) fraz. O błędach ortograficznych (dwa spektakularne jak sama akcja) nie wspomnę. Odmówiono tej prozie porządnej redakcji (czy i tłumaczenia?) i zgrzytać zębami przychodzi w zbyt wielu miejscach, by pozostawić to bez komentarza. Literaturze popularnej, a tej właśnie znamienitą przedstawicielką mieni się Carnivia, potrzeba niezwykłych szlifów, by mogła zasłużyć na swój przymiotnik. Uciekło z książki sporo życia w ten sposób, na szczęście to, które jeszcze zostało, siła przekazu, sugestywność w kreśleniu ludzkich motywacji, zapętlanie codziennych sytuacji i przełomowych wydarzeń, umiejętne łączenie małych i dużych dramatów, wystarcza, by powieści przyjrzeć się z zainteresowaniem.

Jonathan Holt, Carnivia. Bluźnierstwo, tłum. P. Cholewa, Akurat, Warszawa 2013