niedziela, 19 stycznia 2014

Powieść rozdarcia płaszcza i rozterek szpady

Właściwie cała ta książka to popis umiejętności szermierczych – klinga przebija ludzi z wielką finezją, przebija rzeczywistość z gnostyckim wyczuciem, jednym celnym ruchem obraca bohaterów na ich drugą stronę. Ta wielka swoboda narracyjna ma swoje słabe strony – pewną typowość, przewidywalność w rozwiązywaniu poszczególnych scen, ale o wiele więcej mocnych.


To, co mnie w fantasy pociąga najbardziej, mieści się poza granicami gatunku i wynika z twórczych kolizji z innego typu narracjami. Albo z nicowania narracji typowej dla fantasy. Być może należy wierzyć specom od marketingu w Wydawnictwie Literackim, którzy ogłaszają Krzysztofa Piskorskiego nową gwiazdą polskiej fantastyki (namaszczenie, umówmy się, jak z Pudelka), ale przecież nie trzeba – wolę wierzyć własnemu osądowi, wedle którego ta literatura broni się sama, i nie trzeba jej do tego nakładać genologicznych kajdan. To właśnie rozpisany na pchnięcia i cięcia, śmierci i niespodziewane zmartwychwstania traktat o wielości człowieka. Kłopot w tym, że gdzie się nie obrócić… i tak dalej.

Historio, ile cię trzeba cenić…
Ramą tej historii jest monumentalna i historycznie dookreślona do ostatniej kreski rzeczywistość, która w momencie, kiedy zjawia się w niej czytelnik, zbiera żniwo trudnej przeszłości. Doszło do przesilenia. Kreśląc po kawałku koleje swojego świata w poszczególnych rozdziałach, Krzysztof Piskorski zagląda niejako za kulisy opowiadanej historii i co rusz wyciąga stamtąd jakieś zakurzone już kukiełki, jakieś nieużywane pacynki, czyjeś śmierci, zamachy, strącenia z tronu i zajęcia miejsca na stolcu nagłego spadnienia. Nieważne, dawno niebyłe, a wciąż straszące swoją obrosłą mchem bytnością. Ot, wielka, historyczna narracja, genealogicznie wiarygodna, spływająca odpowiednią do analogicznej narracji o naszych dziejach ilością krwi, splendoru i podłości. Co prawda zagmatwana, mocno, aż do hiperbolicznej satyry, ale właśnie w tym sęk. Jesteśmy na krańcu świata literatury, tego, którym styka się ona z rzeczywistością, gdzie swoim wtrącaniem się w trwały ląd dziejów, niczym zatoka walcząca o miejsce, podważa istnienie świata, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Piskorski opowiada historię ludzi, widząc ją w nieco krzywym zwierciadle; na tyle prostym, by nie zatracić pierwiastków dramatyzmu, które w niej drzemią, na tyle zwichrowanym, by jednocześnie doprowadzić do utraty tchu tych wszystkich jej opowiadaczy, którzy chcą w niej widzieć przede wszystkim wielkości i doniosłość. Świat, w który wchodzimy z głównym bohaterem, podwojonym, ale o tym zaraz, karleje i podleje; ludzie honoru borykają się z twardą codziennością, król jest dziwacznie nieprzychylny, żyje się byle jak, weterani wojenni albo wymarli, albo schodzą się w podrzędnych knajpach, na uniwersytecie trwają spory o metodę, bo samą nauką już niewielu chce się zajmować, a religia kurczy się do rozmiłowanej w mękach inkwizycji. W Serivie, której blask już przygasł, rządzą walczące o wpływy rody, szukając popleczników, korumpując, zatrudniając po swojej stronie płatnych morderców. To awers, pewnie, że znajomy i przypominający kilka powieściowych awersów i parę historycznych, które dobrze wbiły się w naszą kulturową pamięć, a jednak, powielony jeszcze raz, wydaje się obnażać pewne sterczące w sobie haki i pale, na którym go zbudowano, jakby mocniej. Rewersem jest ta prześwietna historia, pełna chwały, którą nie sposób przerobić na chleb, szacunek dla drugiego człowieka, politykę ciepłej wody w kranie nawet. Nie, nie, nie – nie próbuję powiedzieć, że Piskorski mierzy się z powieścią agitacyjną, raczej staram się wyciągnąć go z getta zachwytów nad rozmachem rzeczywistości przedstawionej, bo może mu już obmierzły. W każdym razie te dwa odcinki historii właśnie zmierzają ku sobie, jak znany luksusowy statek do lodowej góry. Pozornie jest logiczne, że to uświęcona tysiącami zapisanych linijek historia, która zastygła inkaustycznie i heroicznie, jest tu twardym kawałem zamarzniętej wody, o którą rozbije się Titanic współczesności. Ale to wcale nie jest jasne. Rzeczywistość tu i teraz nagle przestaje być właśnie taką, sromotnie byle jakim kawałkiem opowieści do zapomnienia, bo przybiera kształt wielkiej rzezi, mającej swe zwieńczenie w królobójstwie – akcie przecież kodyfikującym myślenie historyczne, kwintesencją myślenia o świecie w kategoriach historii. A że podejmuje ją cień głównego bohatera, jego ciemne alter ego (nieodmiennie wplątuje się w czytanie Leśmian i jego ballada o dziewczynie…), to nagle wychodzi na jaw, że wiele mniej miała wspólnego z realnością, niż byśmy chcieli. Historia to ułuda, miraż, pomalowana farbkami plakatowymi fatamorgana własnego cienia. Nie ma jej i nigdy nie było. Tak, nic nie było oprócz obrazu.

Miary wszechrzeczy
Człowiek za to jest tu zupełnie prawdziwy, i to kilkakrotnie. Kiedy nie staje Arahona, na scenę wkracza Yrahon, trochę swój poprzednik, z krwi i kości, prochem jesteś, trochę swój następca, czyli chyba już nicość. Autor buduje mu drzewo genealogicznie a rebours po ciemniej stronie rzeczywistości, i udziela głosu. To on walczy i umiera za porządek, którego już się chyba nie da obronić. Jest miarą tego świata. Jakkolwiek zabrzmiało to patetycznie, tak właśnie jest. To on, nie wielka historia, bierze na siebie refleksję nad cudzą śmiercią i nad zadawaniem śmierci, jest wiarygodny w miłości i szacunku, umiejętnie obdarza zaufaniem i przyjaźnią. Owszem, jest nieprawdziwy, kostyczny, harmonijnie ułożony z kawałków różnych alegorii, ale trzyma się na nogach i włada białą bronią sprawnie. Czytelnik skłonny pomyśleć, też za Leśmianem, że natura człowieka jest właśnie alegorią. Ja skłonny jestem z tą myślą po lekturze pozostać.
Bohater(owie) Piskorskiego są składni, ale ich gatunkową wyrazistość dociąża gnostyckie myślenie o dwoistości i psychologiczna refleksja nad niejednolitą strukturą osobowości. Bliskie im jest każde myślenie o człowieku jako o kimś niedokończonym, zmiennym, poruszającym się po labiryncie samego siebie. Tyle że ten labirynt wykracza poza nich samych, jest zmaganiem się ze światem na zewnątrz. Owszem, człowiek jest kawałkami niedopasowanych alegorii, ale one wszystkie, te kawałki, muszą na chwilę zmierzyć się ze swoją resztą – a ta jest w świecie, w którym się żyje. I tak czy wyjść od gnozy szukającej uzasadnienia w rzeczywistości myślą nieobjętej, czy od psychologii, gloryfikującej wnętrze człowieka, dojść można tylko tam, gdzie ja styka się z nie-ja, i to styka się bezpośrednio.

Nie ma u Piskorskiego odkrywczych odpowiedzi na celnie zadane pytania. A choćby przez to jest mniej niż chcą PR-owcy gwiazdą fantastyki.

Krzysztof Piskorski, Cienioryt, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013