piątek, 3 lutego 2012

Książka w roli sekundanta


Przyzwyczajeni do scenariuszy filmowych bazujących na dziełach literackich z nieufnością podchodzimy do książek pisanych na podstawie scenariusza. I okazuje się, że brak zaufania jest tutaj zupełnie uzasadniony.

A nawet nie tylko uzasadniony, co podzielany z autorem powieści. Czas honoru – bo to właśnie ta książka stanowi podstawę rozważań o związkach literatury i filmu – dowodzi, że magii ekranu równie łatwo ulega czytelnik, co pisarz. Łączy ich przekonanie, że słowa są dopełnieniem obrazu, lektura poscenariuszowej książki wspominkowym wieczorem, a bohaterowie muszą być lustrem tych z ekranu.
Serial Czas honoru, którego szczególnie pierwsza seria cieszyła się wspólnym uznaniem widzów i krytyków, miał jedną nie tak często spotykaną w wojennych filmach zaletę – z pieczołowitością odtwarzał codzienne życie wojennej Warszawy, włączając w to detaliczne elementy ubrania i wyżywienia. Dodatkowe przebitki w postaci zdjęć czy fragmentów kroniki filmowej z tamtego czasu, dawały poczucie autentyczności. W takim entourage’u łatwiej było zapomnieć o niedoskonałościach psychologicznych postaci, papierowych dialogach, aktorskich niedociągnięciach czy przeniesieniu ciężaru gatunkowego z filmu wojennego na obyczajowo-przygodowy. Choć to ostatnie, pamiętając o walterskotyzmie tak mocno obecnym w polskiej literaturze heroicznej, mogło być po prostu sięganiem do tradycji.
W książce papierowe dialogi ukryć znacznie trudniej, a sceny w filmie mające komizmem rozładować napięcie wojenne odbijają się od białych kartek i uderzają nas swą sztucznością z taką mocą, że tracimy zaufanie do fabuły. Ta zresztą jest – po pierwsze – nieciągła, a po wtóre – miejscami ciągnięta na siłę. Dialogi noszą piętno scenopisu – najczęściej nie są wykończone, narrator powstrzymuje się od ich komentowania. Sceny erotyczne zostają przegapione – autor, w przeciwieństwie do scenarzysty, ewidentnie nie znajduje na nie pomysłu. Swoją siłę mają retrospekcje – pojawiają się na zasadzie nieco przypominającej Homerowskie tricki – w momencie opisu jakiegoś detalu i budując pełny obraz sytuacji. Dla czytelników Auerbacha (Blizna Odyseusza) będzie to tym bardziej widoczne. To podobieństwo (mam nadzieję, że się nie przewidziałem) to jednak zbyt mało, by uczynić z Czasu honoru dzieło epickie.
Fabuła jest nieciągła przede wszystkim dlatego, że Jarosław Sokół za bardzo przejął się swą rolą scenarzysty. Książkę bez większego zagrożenia dla słuszności tego sądu, można określić zapisem ruchów kamery. Każda niemal scena rozpoczyna się od planu ogólnego, w której wszechwiedzący narrator opowiada o sytuacji bohatera tak, jak kamerzysta sczytuje to z jego zachowania i mimiki, by potem dopiero skupić się na akcji. Toż to dynamika i – jeśli tak można powiedzieć – poetyka kadru. Być może jest to jakiś patent, a w ostateczności nawet gatunek, wygląda jednak przede wszystkim jak kalkowanie. I nie dość, że książka pospiesznie kapituluje w momencie zetknięcia ze środkami filmowców, to jeszcze pozwala im ten triumf święcić.
Z wypowiedzi autora w jednym z wywiadów wynika, że filiacje pomysłu na opowieść są jeszcze bardziej skomplikowane niż łańcuch wydarzeń (scenariusz-film-książka). Otóż scenarzystą został Jarosław Sokół niejako przypadkiem, nosząc się z zamiarem napisania książki właśnie i z pomysłem na nią przez jakiś czas. Naturalnym byłoby zatem, gdyby książka i film poszły własnymi drogami – każda w swoją stronę i do swoich odbiorców. Wyszło jednak, jak wyszło. Przez scenariusz przebija „papierowa robota”, a książkę prześwietla sztab filmowców.
Mimo tego, że różnice pomiędzy fabułą serialu i książki są zauważalne (wiadomo, książka nie ma odcinkowej struktury i nie może ciągnąć się tasiemcem), to jednak sam autor przyznaje, że pewne pomysły (choćby dotyczące wątków uczuciowych) wykorzystał w powieści, aby nie drażnić czytelników, którzy najlepiej lubią, to co znają. Zakładał zatem, że jego czytelnikami będą widzowie. Skoro tak, to – z wydawniczego punktu widzenia – sensowniejszym rozwiązaniem byłoby potraktować książkę jako dodatek do serialu i nadać jej albumowy charakter. Fotosy z serialu zmieściłyby się przecież między kartkami i, nie umniejszając ich naturalnej funkcji, stanowiłyby lojalne uprzedzenie dla sięgających po książkę, z czym w istocie mają do czynienia.
I z filmu, i z książki dowiadujemy się, że jest to wojna prywatna czterech młodych chłopaków i ich znajomych. Ta perspektywa daje olbrzymią szansę na poznanie drugiej strony medalu wybitego na cześć „wojenki, wojenki, za którą idą chłopcy malowani”. Koncept rozpływa się jednak we wszelkich odmianach „Boga, Honoru, Ojczyzny”, górnolotnych hasłach, z którymi prywatny strach tylko czasem zwycięża. Powieść dodaje do wielkich słów odmienianych w filmie przez wszystkie niemal przypadki, kilka niezbyt udanych metafor, jak choćby „wypływającą strużkę życia”.
Te kilka momentów, kiedy jeden z bohaterów gryzie pięści z bezsilnej wściekłości, bo nie może pomóc bratu, a inny staje przerażony wobec własnej chęci posiadania kobiety, choć wciąż kocha inną (zjawisko w psychologii wojny zwane terror sex) i wspomniane już retrospekcje, a raczej sposób ich wprowadzania to zbyt rzadkie okazje, by docenić literacki wymiar tego przedsięwzięcia.

Jarosław Sokół, Czas honoru, Zwierciadło, Warszawa 2011