środa, 27 sierpnia 2014

Życie po życiach

W gazetach pisano, że Kobierski napisał powieść tradycyjną, pozbawioną wszystkiego, co powieścią sensu stricte nie jest, że odtworzył historię, streścił, co wszystkim wiadomo. To prawda, ale niecała.

Co tu kryć, sięgnąłem po Ziemię Nod w tarnowskim mieszkaniu, na jednej z tych ulic, których nazwy padają w powieści. Czułem na plecach nieco śmierdzący oddech historii, a przed oczami migały mi codzienne odwiedzane miejsca, które rozdzierały niczym źle wygarbowaną skórę obrazy odtworzone pieczołowicie przez pisarza. Przedwojenny (wojenny i tużpowojenny) Tarnów jak żywy, powiedziałby ktoś, kto nie chciałby od tej powieści niczego więcej. Pewnie miałby rację. Ja odczułem jednak pewne zmęczenie tarnowskością. W wielu miejscach fabuły, niezwykle misternej, konsekwentnej, dopracowanej sztukateryjnie, detale topograficzne miasta i podtarnowskich miejscowości pojawiają się – odniosłem wrażenie – zupełnie zbędnie, jedynie po to, by pokazać mistrzostwo reprodukcyjnego talentu. W jakiś sposób te natręctwa łamią ustaloną zależność pomiędzy miejscem akcji a samą akcją, zgęszczają wątki, odbierając im atrakcyjność płynięcia uniwersalnym korytem. Dla książki, która – jak to ogłasza z pewną taką krytycznoliteracką nieśmiałością Dariusz Nowacki w „Gazecie Wyborczej” – ma być książką o ludzkim losie to chyba przerost formy nad treścią. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby dla bohaterów te topograficzne składniki ich życia znaczyły aż tyle, że miałyby przeważać nad czymś, co umownie zwie się osobowością. A w powieści czasem przeważają. W konsekwencji dostajemy obraz nieco spreparowany, perspektywa, z jaką patrzymy na przewijających się przez całą książkę i pojawiających się tylko na chwilę bohaterów, jest nazbyt zewnętrzna. Oddala. Oddziela. Od książki o ludzkim losie. Trochę za bardzo cudzym.

A co z tą historią, chciałoby się spytać, nieco zżynając z popularnego hasła o Polsce (gdy w sumie dałoby się też zapytać przecież, zżynając zupełnie: Co z tą Polską). Otóż gdyby próbować zdefiniować historię XX wieku w oparciu o tę książkę, gdyby próbować stworzyć przepis na tworzenie tej karty historii, czyli utrwalanie zdarzeń, byłaby on taki: weź wciąż jeszcze żywe elementy dyskursu, dopasuj do nich sytuacje psychologicznie uzasadnione, przełóż masą z rodzinnych opowieści i opowiedz, najlepiej jednym tchem. W istocie bowiem wszyscy ci, którzy chcieliby zarzucić Kobierskiemu podążanie za wydarzeniami – czyli de facto ich oglądem – znajdą tu używanie. Jak również ci, którym opisywanie przeszłości kojarzy się koniecznie z jej przepisywaniem.
To tak na pierwsze spojrzenie/czytanie. Potem, jeśli pogodzić się z tym, że taki właśnie model istnieje i Kobierski w jakim sensie składa mu hołd, powieść okaże się jednak zbiorowiskiem drzew, a nie lasem. A hołd złożony wystereotypizowanym sytuacjom trybutem dla zjawiska zwanego chaosem zdarzeń. Autor Ziemi Nod zestawia z sobą te sytuacje, próbuje ich prawdziwość na wszelkie sposoby, poza jednym: poza próbą ich zdyskredytowania. Bez zawahania sprawdza ich performatywną siłę, namierza fałsze potoczystości i założenia, że nie mogło być inaczej. Przycina życie do schematów, bo te schematy wyrosły z życia, skodyfikowały je i nadały sens wielu innym życiorysom – słowem: nie ma od nich ucieczki. Są wszechogarniające, jak wszechogarniająca jest śmierć, które w pewnej chwili w książce przelewa się przez brzegi pucharu i już przestaje w ogóle mieć znaczenie. Dzieje się prostopadle do zdarzeń, w ogóle nie wyznaczając ich biegu. Bo śmierć to figura konieczna, bez niej nie ma historii i ile byśmy nie powiedzieli o jej tendencyjności, nie uda się od niej odejść, odrzucić w historycznym rzemiośle jako narzędzie zdyskredytowane, manierę minionych dziejopisów. Ona sama jest tutaj schematem, ale na tym przykładzie dostajemy dowód na to, że autor widzi schematyczność i swego rodzaju rodzajowość wszelkich pozostałych kawałków opowieści.
W dyskursie wojennym chociażby Kobierski pozostaje wierny opisom przeżyć, choć nakłada na nie i domyślone później idee (jak choćby tę o bierności Żydów wobec bestialstwa nazistów), ale i przestaje wierzyć, że ten opis niesie ze sobą prawdę. Bo wystarcza mu wiara, że niesie ze sobą zapowiedź prawdy. Jej przeczucie. Nie będzie łatwo dowieść wszelkiej maści reformatorom historycznego pisania i jego destruktorom, że jej tam nie ma, choć autor tej powieści nie uprze się, że tam jest. Powie: sprawdzam i zrobi swoje.
Można by powiedzieć, że działa tu zasada odwróconej paraboli: istniejące znaczenia kumulują się w znaki i znakami pozostają. W wyczerpaniu znaku, to jest w jego petryfikacji należy jednak widzieć dowód jego nieostateczności.

Z tym ludzkim losem jest problem tutaj dwojakiej natury, problem w dużej mierze tej powieści zadany. Jeden pokrótce wyłożyłem – to uwikłanie go w historyczną optykę, doposażenie w elementy rozumienia, ewentualnie przeczuwania biegu dziejów albo poddawania mu się. To pytanie o koherencję ja i oni, ale i ja i wszyscy. I jeszcze ja i jakaś siła, która ciągnie mnie samego po wytartych przez innych kamieniach. W konsekwencji postacie to emblematy, a ich – by tak rzec – świat wewnętrzny wypełniony jest odłamkami do poskładania w znacznie większym niż oni puzzle. Psychologia służebna, psychologia jako opis, psychologia jako portret.
Problem drugi, wynikający z pierwszego, to tych losów skończoność, choć zakończenie powieści akurat jest otwarte. Autor wyczerpuje całkowicie ich moc świadczenia o wydarzeniach, wydziera z nich wszystko, co się da, każdą cząsteczkę ich jestestwa potrzebuje do swej opowieści. To mu się do prozy nada, tamto też. Jak brakuje, sztukuje nagle dociągniętym życiorysem – nie ma z tym kłopotu. Ja również – ludzkie ścieżki przecinają się niespodziewanie, a w końcu one wszystkie i tak kończą się – jak u Brzechwy – w zupie.
Jest to również domknięcie językowe i fabularne, albo jak kto woli narracyjne – akurat w tym zakresie to to samo. Kobierski używa polszczyzny eleganckiej i misternej, zdań o przyjemnej strukturze i konsekwentnej składni. Do ludzi dodaje zaś opisy przyrody w stężeniu odpowiednim, pojazdy, domy, drogi etc. Wiele w tej klasyczności klasy (!), ale trochę też laurkowatości. Tu już przestaje działać zasada historyczna wzmiankowana wyżej, bo zaczyna ciążyć kostium. A kostium utrudnia przejścia pomiędzy poziomami opisywanych zjawisk (najprostszych i najtrudniejszych zarazem: życia i historii).

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, nie jest łatwo czytać książki Kobierskiego jako wycinka ludzkich losów, plączących się z historią w najmniej odpowiednich jej momentach. Zbyt jest na to wyczyszczona z przypadkowości i zbyt wydestylowana z sensów nieoczekiwanych. To zbiór opowieści o ludziach już przetworzonych, wyniesionych wyżej, to jest w rejony dziejów. To w żaden sposób wartości książki nie pomniejsza, chodzi tylko o to, że ostrożnie z tym życiem, kiedy będziemy w pobliżu. Bo – odwrotnie niż u Leśmiana – tu w życiu niewiele jest z samego życia. Więcej z życiowych mądrości przyszłych pokoleń.

Radosław Kobierski, Ziemia Nod, W.A.B., Warszawa 2010