niedziela, 25 sierpnia 2013

I właśnie jego nie ma. Ale nie tylko

Jakuba Kluga nie ma i nigdy nie było, autor, a właściwie narrator za poruczeniem autora i pod jego protekcją, wywołał go z niebytu. Ale nie tak, jak nie było Wokulskiego czy Castorpa. Jakuba Kluba nie i ma nigdy nie było, co innego szachy. Co innego powstanie styczniowe, co innego motyle i zszywacze. Tyle naraz światów ze wszystkich stron świata, a do tego jeszcze jeden – Jakub Klug.

Proza Kaspra Bajona należy do tych zgrzytających. Od pierwszego zdania trzyma odległość od czytelnika, skorego do wyliniałych narracji, przesiąkniętego potrzebą opowieści, baśni i cynizmem wobec wszystkiego, co nie składa się we wzruszającą albo dającą się określić jakimkolwiek innym przymiotnikiem historię. Tu zdania idą własnym rytmem, wyznaczają go na przekór utartym schematom, gdzieniegdzie utożsamiając się z którymś z dyskursów, z którymś ze sposobów opowiadania, z którymś z misternie klejonych przez wieki sposobów myślenia o świecie jako całości – na przykład Księdze Natury, na przykład exemplum, na przykład symulakrum – a potem zatrzymując się w zdziwieniu, że dotarły do nikąd. To znaczy do Jakuba Kluga, który był też powodem rozpoczęcia też wędrówki przez kartki. Korzystają i porzucają schematy, jak kapryśna kochanka bawiąca się uczuciami, albo kapryśna pogoda nic sobie nierobiąca z ulubionych parasolów przechodniów i nagle zabierająca chmurę, by pokazać słońce.
Klug to obraz totalnej dekoncentracji. Świat przymiarek i tych wszystkich „dlaczego” i „dlaczego by nie” zadawanych w dobrej wierze, ale też z intencją pobudzenia rzeczywistości do odwrócenia się na drugą stronę, przeniesienia granic niego dalej, staranowania zapór dzielących ją samą od nierzeczywistości, czy czegokolwiek, co nią nie jest. Bajon podejrzewa świat o jeszcze jednego Kluga, obok tych wszystkich, którzy się temu świat zdarzyli, i zarazem podpowiada światu, jak mógłby takiego Kluga dokooptować do swoich poznanych już wytworów. Pojawia się tedy swego rodzaju Golem, powołany sztucznie, z przypisów, notatek, poszukiwań, naukowych wycieczek w bok zwanych potocznie dywagacjami, ale też ekskursji natury filozoficznej. I, co równie ciekawe, kiedy na końcu przychodzi pewność, że nic nie było oprócz głosu, podejrzenia wcale nie ustają, sprawa nie zostanie zamknięta, ani nawet zaniechana z braku dowodów. W miejsce Kluga pojawiają się postacie następne, równie prawdopodobne, co nieistniejące, równie kuszące swoją przejrzystością i byciem naszym ciekawszym alter ego, co pobudzające mechanizm obrony przed powątpiewaniem.

Czasami ten mechanizm wywoływania z niebytu – niebytu po Leśmianowsku będącego jak mur, po postmodernistycznemu wyglądający jak wszystko naraz, zarazem chaos, z którego wszystko powstać może, jak i zaprzeczenie chaosu, czyli pospolity bałagan połączony jedynie słowem nazywającym, po metaliteracku będący kolejnym levelem w grze zwanej obrabianie tyłka uzurpatorom treści zamkniętych w pojedyncze gatunki – w każdym razie czasem ten mechanizm wraz ze swoim niebytem, który jest wodą na jego młyn, zacina się i – jako się rzekło – zgrzyta. Zdania stają kołkiem, prawie że osikowym, słowa kręcą się wokół własnej osi, szykując wyjścia dla nagromadzonej w nich treści, która nagle przegląda się we własnej przypadkowości, postacie przychodzą jak z innej baśni i przez chwilę podejrzewamy Bajona o naśladowanie pana Kleksa. Jeśli ktoś czyta nieuważnie, przyjdzie mu do głowy, że nie przyłożył się redaktor (choć nie przyłożył się bodaj w jednym ważnym punkcie, ale o tym wolno jest nie mówić), ale tak naprawdę proza podana nam w formie książki zamkniętej ładną obwolutą, aczkolwiek złożona zbyt rozwlekle, wcale książką nie jest. Jest tej prozy falsyfikatem, pierwszym wcieleniem, potencją, stąd czasami szwankuje mechanizm opowiadania, bo on tym nam opowiada równie ważne treści jak gładkim pędzeniem dalej. Jest trochę tak, jakby Kasper Bajon przestał pracować nad swoją książką, kiedy wyszło na jaw, że pewne rzeczy są nie udowodnienia, a jedynie przyrastają wciąż nową warstwą słów, poradnych i nieporadnych, genialnych i całkiem zwyczajnych, mających zdolność referowania rzeczywistości i trafionych jak papierową kulą w narysowany koślawo płot. Klug, ale już nie Jakub Klug, ma szansę zatem odrodzić się z popiołów czy prochu, jeśli ktoś ją w taki zetrze, w formie doskonalszej. Tylko po co. Wątpliwość co do potrzeby towarzyszy jej tak samo mocno, jak wątpliwość co do sposobu.

A, zapomniałem dodać – Jakub Klug został zamordowany. Żadna tajemnica, żaden spojler, nie chodzi przecież o pisarza z kluby Agathy Christie. Bohaterowie tacy jak on muszą zostać zamordowani, żeby ich morderstwem potem żył świat, zdefiniowany na kilka sposobów, a każdy sztywny. „Jego zmasakrowane ciało znaleziono nad Tamizą w 1888 roku”. Czyżby? Przecież Chińczycy wynaleźli szachy wiele, wiele wieków wcześniej i zdołali je udoskonalić, a Garri Kasparow grał po mistrzowsku znacznie później. To mogło się zdarzyć w każdym czasie, któremu da się przypisać atrybut teraźniejszości, bo nie zdarzyło się nigdy. A jeśli założyć, że w roku 1888 – data zgrabna, trzeba przyznać – to należało zbudować do niej historię. Kłopotliwy brak próżni, pustego miejsca, szczelin, pomiędzy, w międzyczasie – drażni nadawcę tej książki, nie mylić z narratorem, i szuka z nich wyjścia. Pragnienie sensu, znaczenia, pełni, symetrii pomiędzy tu i tam, wczoraj i jutro, dzisiaj i zawsze. Dlatego tego Kluga jest tak dużo, nawet tam, gdzie nie ma go wcale.

A niech będzie żuk, a niech będzie lustro, a niech będą i szachy. A niech będzie i Jakub Klug. Jak nie, jak tak. Jak tak, jak wcale nie. A może?


Kasper Bajon, Klug, Wielka Litera, Warszawa 2012