niedziela, 18 grudnia 2011

Wszystkie nasze dzienne sprawy… piętnaście lat później


Ciężka, nieporadna, wydana na zbyt dobrym papierze i w zbyt wyszukanym formacie dla ludzi zrzeszonych w reprezentowanym przeze mnie KCwTAP-ie (Klubie czytających w tramwajach, autobusach i pociągach) – to wszystkie wady książki zawierającej zbiór reportaży Mariusza Szczygła.

Habent sua fata libelli… Wydany po raz pierwszy w 1996 roku zbiór Niedziela, która zdarzyła się w środę miał zgoła innego autora i zupełnie inne zadanie, o wydźwięku społecznym i literackim nie wspominając. Wówczas Mariusz Szczygieł był wschodzącą gwiazdą reportażu, zaraz potem miał zdobyć spory kredyt popularności i medialnego zaufania w jednym z pierwszych rodzimych talk-show. „Polsat się załatwia” – krzyczała Pani podczas wizyty Szczygła w publicznej ubikacji i – jakkolwiek to zabrzmi – taka „klozetowa” popularność była jednym z rynkowych wyznaczników książki. Dziś już niewielu pamięta Szczygłowi to zawodowe zdziwienie, jakim obdarzał swoich rozmówców w programie telewizyjnym, za to wszyscy albo prawie wszyscy wiedzą, że Szczygieł nadaje polskiemu reportażowi, który próbuje się wyjść z – nazwę to buńczucznie – „zapętlenia Kapuścińskim”, nowy ton i nowe tempo narracyjne. Na dowód takiej pozycji w panteonie gwiazd reportażu i literatury zarazem można przywołać nie tylko sukces opowieści o czeskiej obsesji ateistycznej, ale też książkę 20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła – wszak głos decydujący o tym, jak opowiadać ostatnie dwudziestolecie nie może należeć do przypadkowego reportera i wydawnictwo Czarne, decydując się na wydanie takiego zbioru tworzącego narrację pokomunistycznej wolności, wiedziało, komu można przy tworzeniu takiej antologii-mitologii zaufać.
Pierwsza książka reporterska Szczygła notowała na gorąco pierwsze przejawy nowoczesności, autor dokładał wszelkich starań, by rzeczywistość, budującą się z trudem po olbrzymiej politycznej i rynkowej transformacji, oddać właśnie w ruchu, in statu nascendi. Wolność ani nie łomoce sztandarami, ani nie skrzeczy samowolką, jest po trosze wykuwanym dobrem, w którym mieszczą się marzenia o wyjściu do Mcdonald’sa, przerażenie brakiem pracy, fascynacja disco polo i budowanie – jak to nazwać? – nowej świadomości seksualnej (reportaż Onanizm polski). Ostatnią gwiazdkę na piersi reportera przełomu epok – zaraz obok tych, które tam przypiąłem, wyręczając socjologów, psychologów społecznych, politologów i innych wszelakich badaczy – powinni przyczepić językoznawcy za reportaż Pokaż język. Mam niejasne wrażenie, że włączając do książki o Polsce tekst o tym, jak mówią Polacy i skąd idzie nowe w naszym języku, Szczygieł robi, to co poeci-lingwiści uczynili na niwie poezji – uznaje stopień skomplikowania językowego obrazu świata za ważny element tegoż świata właśnie. A język, podobnie jak ludzie, a nawet społeczeństwo, a nawet naród – jakby nie nadążali za prędkością zmian.
„Uznaliśmy, że dziś jest to już książka historyczna”, czytamy na okładce opinię – jak sądzę – wydawnictwa. Słuszność tej obserwacji nie ulega kwestii. Historyczna głownie w tym znaczeniu, że fundująca, momentami też rewidująca, zręby społecznej pamięci o latach 90. Po dłuższym czasie do zjawiska typu disco polo łatwo doczepiać estetyczne kwantyfikatory, podczas gdy jasno na ciemnym widać w reportażu Usta są zawsze gorące, że przede wszystkim jest to jedna z form gorączki wolnościowej, dającej społeczeństwu możliwość mówienia własnym głosem, jeszcze niewymodulowanym przez antagonistyczne kategorie „trendy” i „obciachu”. Historyczna zatem jako opowieść o czasach marnowania szans i ich odzyskiwania. Jeśli Szczygieł pisze o Radiu Maryja i Licheniu to wciąż są to opowieści o tym, że ludzie tego chcą i tego potrzebują. To samo z historią zaangażowanych w Amway – specyficzną piramidę zakupową, będącą drogą do szybkich pieniędzy. Wolność w opowieściach Szczygła, odzyskana tak nagle i w takiej ilości, ludzie wymieniają na bogactwo, próbę budowania własnego prestiżu, wyrażania siebie w jak najdziwaczniejszych formach, za to publicznie (jak autor Krasicki kolportujący Manifest onanistyczny), wreszcie chęć religijnego upojenia – co jest tyle samo wyrażaniem własnej woli, co jej wyzbywaniem się. Ahistoryczne byłoby zaś w tej książce chyba to, że przyszłość która nadeszła w piętnaście lat później jest spadkobierczynią tamtych idei, które ciągnie wciąż za ogon. Tą książką da się mierzyć naszą mentalność i szukać jej korzeni.
To co należy Mariuszowi Szczygłowi oddać, to zdolność do odnajdywania szczegółów i ludzi mających zawsze do powiedzenia coś o ogólnie znanych sprawach z innej perspektywy, zmieniających kąt nachylenia światła. I nie idzie tutaj ani o dociekliwość, ani o umiejętność zbierania materiałów, czyli o zawodowe kompetencje każdego dobrego reportera. Mam na myśli zdolność do przejmowania cudzej historii na prawach cytatu, nie plagiatu. Jaśniej: umiejętność współodczuwania bohaterów i ocalania własnego współczucia (jednak chyba nie jest jaśniej), przy jednoczesnym budowaniu całościowego obrazu. Nie ma bowiem w jego 16-częściowym cyklu ani jednej zbędnej osoby i wypowiedzi, ani jednej zaniechanej przesłanki – jest za to chęć do przekładania tego, co jednostkowe, na to, co symptomatyczne.
Trzeba też powiedzieć śmiało, że to jest tyleż praca dziennikarska, co literacka. Że pasja pisarza, nakładająca na Szczygła obowiązek syntezy i do-twarzania rzeczywistości, zamykania jej w niemal powieściowe ramy, nie odczuwa kompleksu niższości wobec gazetowego wyszukiwacza znaczących okruchów codzienności. Być może znowu pójdę o krok za daleko, ale – tak jak Prus przerabiał swoje felietony na znakomite fragmenty Lalki – tak namawiałbym autora Niedzieli, która zdarzyła się w środę, by zasiadł wygodnie przed laptopem i przekonstruował swoje reportaże w powieść o czasach przełomu.

Mariusz Szczygieł, Niedziela, która zdarzyła się w środę, Czarne, Wołowiec 2011