środa, 8 grudnia 2010

Apte. Czy spóźniona opowieść?


Najpierw były rysunki. Zapis przeżycia, które trudno zwerbalizować, a i zwizualizować niełatwo. Świat przesunięty w którąkolwiek ze stron na tarczy jednego z zegarów Dalego. Ludzie i sny, koszmary i marzenia. Św. Sebastian i komisja wojskowa. Sąd byle jak ostateczny. Olbrzymie głowy, a każda z nich niesie ciężar rzeczywistości przekraczający ludzką miarę. Takiej, co to w głowie się nie mieści. Nawet dużej.
Kreska wytrawna. Wrażliwość estetyczna bezsprzeczna. Autor nieledwie zaznany: Ryszard Apte. Rysunki są spóźnionym świadectwem czasu pożogi, Szoah, holokaustu, dni prawie ostatecznych. Wszystkie te określenia, metafory dawno się już zużyły. Pytanie, czy książka o Ryszardzie Aptem, która towarzyszy faksymilowemu wydaniu jego rysunków zeszytowych, odświeża język holokaustowego dyskursu. Czy nie jest przypadkiem tak, że wszelkie kanały, którymi takie książki napierały na literacki krwioobieg zostały już wyekploatowane i dziś nie niosą? Czy autorzy biogramu literackiego nie są zbyt późnymi wnukami?
Trudu prezentacji i reprezentacji zarazem artysty, o której dobrze zapowiadającej się karierze wiemy nieco z przedwojennych gazet i z ust nielicznych ocalonych znajomych, podjęli się dwaj reporterzy „Gazety Wyborczej” – Piotr Głuchowski i Marcin Kowalski. Wspominanie dziennikarsko-środowiskowej przynależności autorów nie jest bez znaczenia, jako że stało się to już źródłem jednego z modeli czytelniczych opowieści. W ten sposób biografia czy też antybiografia (niżej próby rozstrzygnięć genologicznych) usidlona została doraźną siatką polityczno-medialną.
Spór zresztą o to jak czytać w tyle lat i zapisanych stron po holokauście nie jest tak do końca bezzasadny. Polityczne zaangażowanie książki zostawić sobie można na rozważanie w nudne zimowe wieczory przy słabo grzejącym telewizorze, o model lektury spytać jednak trzeba. Ten z kolei w sposób bezpośredni łączy się z tkanką genologiczną. Czy Apte. Niedkończona opowieść to zbiór wspomnień przepasanych niezłą szatą graficzną tu i ówdzie uściślony dla gładkości narracji. Próba ocalenia od zapomnienia artysty w cudowny sposób kulturowo wskrzeszonego? Pomnik tych wszystkich twórców kultury, o których nie pisze nie robi filmów Steven Spielberg? Wojenna trauma – używając niezgrabnej metafory – napędzała pióra i tych, którzy ocaleli i tych, którzy mieli o ocalonych wieści; czy teraz naprężać będzie klawiatury? Czy książka Głuchowskiego i Kowalskiego to nowy głos w dyskusji o formie holokaustu, która przeobrażała się i od czasów Tworek Bieńczyka kilka co najmniej razy?
Nie na wszystkie z tych pytań potrafię udzielić odpowiedzi. Zacznijmy jednak od autorskich deklaracji co do gatunku. „Ta książka nie jest reportażem, powieścią ani pracą naukową” – deklarują odtwórcy życio-rysu Ryszarda Aptego, by zaraz potem dodać: „Pełna rekonstrukcja wymagała jednak uruchomienia fantazji”. Co należy rozumieć pod pojęciem „pełna rekonstrukcja”? Wypełnienie kośćca faktów o drodze, jaka dzieliła młodego zdolnego krakowianina od mieszkańca opłaconej żydowskimi pieniędzmi utopii wielickiej, gdzie niezwykle szybko składa się dekoracje sztuki pt. „Przyjaźni Niemcy”. Do-pisanie historii lwowskiej, uściślenie wiedzy o obozie W stalowej Woli? Śmierć Aptego nie uległa uściśleniu, widzimy go tuż przed nią i już po wszystkim, ale – co symptomatyczne – w opowieści Henryka Voglera, nie w narracji podpartej fantazją.
Trudno mimo to oprzeć się wrażeniu, że owa autorska fantazja czasami staje się ułańską. Jak wówczas, gdy Aptemu imputuje się homoseksualizm. O jego preferencjach seksualnych nie musiałbym wiedzieć nic, by czytać historię tego życia z wielkim zaangażowaniem. Jak wówczas, gdy myśli osób więzionych, mamionych rozwiązaniami socjalistycznymi, bestialsko gromadzonych na placu poddawane są eksploatacji. Trudno znaleźć w książce rzeczy nienazywalne. Lub chociaż pozbawione nazwy. Bo przecież róża i tak pachniałaby, gdyby ja nie nazywać różą… okrucieństwo obywa się bez nazewnictwa. W tym sensie książka Głuchowskiego i Kowalskiego jest nieco przegadana, a może lepiej powiedzieć; nazbyt prze-myślana.
Pokazuje jednak, i tu wracam do ram dyskursu holokaustowego, możliwości interakcyjne literatury. Ryszard Apte nie jest tylko bohaterem książki, ale zarazem kimś, z kimś chce się nawiązać relacje inne niż te, które daje seans spirytystyczny. Nawiązać relacje, a nie tylko je zdać.
R. Apte, Niepokój
P. Głuchowski, M. Kowalski, Apte. Niedokończona powieść, Korporacja Ha!art, Kraków 2010

poniedziałek, 15 listopada 2010

Diagnoza: naciągnięcie oczywistości. Rokowania: musi boleć.


Tkanie kilimu. Z tą czynnością kojarzyła mi się powieść „Lecą Wieloryby” we wstępie. Na kilimie, złożonym na kolanach Matki-Natury ludzie leżą na łące, a wieloryby rwą się do lotu; domki stają nad urwiskiem a chmury przybierają kształty. Kolory układają mozaikę tak kiczowatą, że bolą nie tylko oczy. Kilim to opis, nie fabuła. Prządka wie, co robi, narrator staje się bezużyteczny.
Na kilimie Maja i Jon. Nie muszą przysięgać sobie miłości – wyhodowali ją w sobie przez te wszystkie lata, tusząc, że wiedzą, jakimże jest stworzeniem. Z nieporadnego, choć niebrzydkiego, kaczątka miała naturalnie przemienić się w olśniewającego łabędzia. Jeszcze tylko próba wytrzymałości materiału, na którym miłość została wpisana w życiorys kilimowych bohaterów. Bo miłość ma mięśnie, których rozciągliwość należy ćwiczyć. Ćwiczenie kończy się kontuzją zadaną, jak się zdawało, przez Czarną Mambę. Faulujących jest jednak więcej.
Następuje prucie kilimu. Szarpanie. Zrywanie. Bieganie/ucieczka. Postaci próbują się urwać ze smyczy nici, chcą zacząć żyć własnym życiem. Chcą czy muszą? Los odwraca się plecami. Przechwałki dotyczące lojalności zdają się prowokować przeznaczenie, jak Odyseuszowa chwalba wobec Polifema wywołująca zemstę Posejdona w postaci długotrwałej tułaczki.
Wreszcie ruch ożywionego kilimu, dotychczas bezładny i próbujący jakość materiału nabiera znaczenia. Pojawia się Misja. Fabuła zwyciężyła opis po krótkotrwałej walce o formę. Powieść onirycznej drogi poprzez torowisko i światy równie fragmentarycznie powiązane z rzeczywistością ogniskuje się wokół odnalezienia Mai. Teraz jednak nie jest to ruch zrozpaczonego, wiarołomnego młodzieńca, a postawa wszechświata, czymkolwiek on właściwie jest. Maja się kontrapunktem zniewolenia, synonimem wymarzonej wolności, zwycięstwem każdej rewolucji, jutrzenką swobody – z przyzwyczajenia literackiego chcielibyśmy rzec. Przychodzi też na myśl skojarzenie z wciąż poszukiwaną Beatrycze, która w wierszu Lechonia jedynie jest i dlatego jej nie ma.
Jon, jako namiastkę dawnego świata i promień przyszłego, niesie ze sobą darowane przez tajemniczą staruszkę bezy. W tym temacie mógłby się kompetentnie wypowiedzieć Propp, który w swej „Morfologii bajki” rezerwuje znaczące miejsce w fabule dla darczyńcy. Bezy to symbol – rzekłbym – mało ambitny, a jednak nie o ścieralność warstwy semantycznej idzie, ale o wyrazistość na tę chwilę. Być może po przeczytaniu powieści wydadzą nam się one zbyt błahym elementem, by pełnić ważką fabularną funkcję. Wewnątrz tego świata, który, w sensie medycznym, jest reakcją organizmu Jona na spotkanie z nieprzychylnym tramwajem, wizją wstrząśniętego umysłu, pełnią one jednak funkcję doskonałą – i poprzez smak nazbyt słodki, i poprzez kolor nazbyt biały śmiało kontrastujący z wszechobecną szarością.
Jon, jak i jego bezy, jest przybyszem w tym świecie. Nie ma znaczka. Nie figuruje w spisach. Nie umie się zachować. Nie umie myśleć, jak wszyscy. To daje nadzieję wszelkiej maści odszczepieńcom, nieprawomyślnym, ideowcom. Nadzieje jednak niespełnialne, bo Mai odnaleźć się nie udaje.
Dopiero po otwarciu oczu. Ale wówczas Maja nie jest już idee fixe dla światów równoległych. Jest tylko narzeczoną, właściwie byłą narzeczoną, Jona. Fabuła hamuje z piskiem akcji. Narrator znów sposobi się do odpoczynku, jaki daje opis. Jak Bóg, po siedmiu dniach stworzenia musi odpocząć. Odpoczywa w szpitalu. Tam Jon dowiaduje się, że jest ktoś inny, a Maja wyjeżdża.
Młodość skończyła się nagle z miłością, albo odwrotnie. W sensie obyczajowym, należałoby powiedzieć, że było to szczeniackie uczucie, w sensach Kościowa oznacza to jednak, że człowiek zostaje sam po każdym złudzeniu bycia z drugim człowiekiem. I ten wniosek nie wydaje się karkołomną łamigłówką, nadzwyczajnym osiągnięciem myśli ludzkiej. Dlaczego więc boli mimo to, że wieloryby lecące można zobaczyć na niebie i ostatecznie można też uciec w ułudę, że jest się tylko ich tłem, a nie sensem istnienia świata i wszechświata?
A. Kościów, Lecą wieloryby, Znak, Kraków 2010

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Rozbieranie do czytania - paraanalityczna recenzja "Dyskretnych symetrii"


Jeanette Winterson to odmienna jakość we współczesnej prozie, wielka dama gatunku, który określiłbym mianem powieści intymnej. Nazwa ta powstała z potrzeby wyróżnienia literackich dokonań angielskiej pisarski od szerokiego, ale ściśle skonwencjonalizowanego tła powieści obyczajowej, psychologicznej, psychologizującej. Książki powstające w nurtach właśnie ciurkiem wymienionych mają swój stały krąg odbiorców, nieznośną manierę przekazu treści a także wyświechtany, miejscami już przez mole nadgryziony sztafaż literacki. Wspólnym mianownikiem jest tutaj jedynie kwestia emocji, a szerzej: relacji międzyludzkich, które z dokładnością chirurga naczyniowego bada Winterson, a które są poddawane – trzymając się medycznej terminologii – sekcji zwłok (nikt mi nie wmówi, że materia literatury próbującej złapać kontakt z psychologią jest żywa) przez pisarzy (zasadniczo: pisarki) obyczajówek. W pewnej mierze innowacyjność współtworzona jest przez orientację pisarki na literaturę lesbijską, ale nie przeceniałbym tego wpływu na jej twórczość.
„Dyskretne symetrie” to kolejny przykład prozy intymnej, głęboko wdzierającej się w skomplikowany świat uczuć bohaterów, ale zarazem nie roniący podczas tak dotkliwej penetracji niczego, co istotne. Proza intymna charakteryzuje się bowiem poszukiwaniem coraz to nowych środków wyrazu literackiego, które można zastosować zamiast kładzenia na rynek literatury kawał świeżego mięsa, jeszcze ociekającego krwią i łzami. Bohaterów Winterson poznajemy z każdej strony, a jednocześnie czujemy się wobec nich obco, cienka granica międzyludzkich relacji, również tych tworzących się między bohaterami literackimi i czytelnikami, pozostaje zachowana. Czujemy tę szybę dzielącą nad od Alice, Jove’a i Stelli, a mistrzostwo pisarki polega na tym, że wcale nam ta odległość nie przeszkadza i nie odbiera przyjemności czytania.
Proza intymna to młodsza i nieco utykająca na jedną nogę siostra intymistyki, wszelkich pamiętników, dzienników, zapisywanych przy świetle jednej małej świeczki sekretów w zielonym kajecików. Cechą rodzinną zdaje się być przesadzona wrażliwość, aby nie urazić podmiotu opisu, używanie siebie jako narratora, cicha nadzieja na to, że tekst napisany odbije się nadawcy zwierciadłem; pisanie całym sobą bądź całą sobą. Wielka zgodność pomiędzy pisaniem jako aktem intymnym a tworzeniem jako aktem estetycznym. Żaden pamiętnik nie jest wolny od cichego wzdychania do muz. „Dyskretne symetrie” zawsze pisane w pierwszej osobie, pomimo zmieniających się narratorów są opowieścią wciąż tej samej osoby, poszukiwaniem wciąż tego samego sensu, który tkwić ma w porządku makro- i mikrokosmosu.
Głównymi bohaterami Jeanette Winterson są fizycy i poeci w proporcji 2:1. To przeciąża powieść w stronę rozważań nad naturą wszechświata, nad miejscem człowieka wśród kosmosu, nad zależnością pojedynczego losu od teorii strun. Fizyczne dociekania, na temat chociażby natury atomu, wpychają się wewnątrz narracji o miłosnym trójkącie. Alice poznaje Jove’a i zakochuje się w nim. Alice poznaje Stellę, żonę swego kochanka i zakochuje się w niej. Chyba mocniej, bo miłością świeższą, wcześniej nieodkrytą, w jakimś sensie wciąż zakazaną. A zatem: miłością pierwszą.
Fizyka wstrząsana odkryciami Einstena, wcześniej Newtona, zapewnia człowiekowi coraz większą anonimowość w ogromnej przestrzeni, która, jak powiedziałby C. S. Lewis, autor genialnego „Odrzuconego obrazu”, przestał być modelem, stał się niepojmowalny. Dziury tworzone w wyobraźni człowieka nagle odciętego od skomplikowanego kosmosu, jak od butli z tlenem, próbuje łatać się mitami, religią, legendami rodzinnymi. Co ciekawe, nie ma miejsca na historię, ani tą, pojmowaną jako ciągłość przyczynowo-skutkowa, ani tą spod określaną mianem „res gestum”, jak widzieli ją średniowieczni u zarania naszych czasów. Historia zostaje wyjęta spośród narracji stanowiących istotny element spójnej tożsamości człowieka.
Cechuje mnie coś, co nazwałbym historyczną obsesją i w każdej czytanej książce szukam nie tyle tkanki historycznej zbliżonej do podręcznikowej wykładni dziejów, ale elementów myślenia historycznego. Kiedy okazało się, że Stella jest Żydówką po ojcu, Niemką po matce i te etniczne relacje wyznaczają jej miejsce w Nowym Jorku, byłem pewien opisów wojennej traumy. Tymczasem zamiast Holokaustu doczekałem się ckliwej historii miłosnej, opowieści o renesansie uczuć dwojga ludzi (rodziców Stelli) w amerykańskiej Ziemi obiecanej. Zamiast historii – mikrohistoria. Odcięcie od narracji historycznej, szczelne rugowanie tła wydarzeń emocjonalnych daje się wytłumaczyć chyba chęcią ucieczki od, po pierwsze, chronologii (historia byłaby tutaj strażnikiem kolejności uczuć, a te zaplątują się w rodzinnych opowieściach), po wtóre zaś chęcią eksperymentowania powieściowego.
Nie da się bowiem nie zauważyć, że język fizyki i astronomii przemieszany z biblijnym, mitycznym, legendarnym tworzą wspólnie eksperyment literacki. Eksperyment, dodajmy od razu, udany w laboratoryjnych warunkach. Wielu wielbicieli Jeanette Winterson może oburzać się zarówno na przeskoki od akcji do dywagacji, jak i na polifoniczność (oczywiście, nie w znaczeniu bachtinowskim) powieści.
Da się czytać „Dyskretne symetrie” jako przejaw postmodernistycznego znużenia, osadzenia doświadczeń czytelniczych na poziomie deklaracji: „wszystko już było”. Wówczas eksperyment nie tyle prowadziłby do sukcesu, ale do diagnozy stanu wyczerpania literaturą traktującą o emocjach. W szerszej perspektywie dokonania Wintersen w tej powieści dałoby się sklasyfikować jako swoisty rodzaj intertekstualności, gdzie tekstem pierwotnym byłby dyskurs fizyki, matematyki i czytany w takiej konwencji jak te dwa wyznaczają, a więc pewnej dosłowności i obrazoburstwa, mitu.
Dostajemy więc powieść eksplorującą słabo zbadane przez pióra, klawiatury i umysły poetów lądy (i morza) narracji. Powieść dla poszukiwaczy niedozwolonych smaków literatury. Ale też powieść – zwyczajnie, jak to u Wintersen – o samotności pojedynczego „ja”. I na poziomie emocjonalnym, i na formalnym jakby czegoś zabrakło. Skłaniam się ku myśli, że czytelniczy niedosyt to reakcja zaprojektowana przez autorkę.
J. Winterson, Dyskretne symetrie, A. Bednarczyk, Rebis, Poznań 2010

czwartek, 5 sierpnia 2010

Literatura w (po)rządku




Zbiór opowiadań „Piątek, 2:45” to ścieśniona panorama współczesnej polskiej literatury, dla której próbuje się znaleźć wspólny wektor. Tym, być może, dałoby się uczynić lewicowy typ literackiej wrażliwości, wokół której, niczym sól wytrącająca się w kryształki wokół zanurzonego w słonej wodzie sznurka, odbudowuje się poszczególne segmenty rzeczywistości.

Być może posądzam antologię ośmiu nierównej długości tekstów prozatorskich o zbytnią ambicję, gdy tymczasem chodzi jedynie o marketingowo słuszny zabieg wydania letnich, czyli nieprzeciążających objętościowo, tekstów dla tych, którzy w kilka dni urlopu, zechcą nadrobić literackie zaległości wraz ze sportowymi i rodzinnymi? Być może chodzi jedynie o to, żeby na potrzeby towarzyskich dyskusji uczynić znajomym firmament polskich gwiazd literatury? Wszystko to być może, ale co jeśli nie jest?

Antologie są marketingowo słusznie, ale co, poza ustalaniem gwiazdozbioru, mówią o literackiej rzeczywistości? Przede wszystkim, że ta stoi powieścią, której wizerunek nadszarpnięty nieco z upływem czasu, wciąż nadaje literaturze ton. Opowiadania w zamieszczonym tomie, bez wyjątki, stanowią albo streszczenie, albo część, albo też coś na kształt konspektu dłuższej formy prozatorskiej. Przykładem tego szczególnym jest skomponowane sprawnie, ale właśnie skomponowane, opowiadanie kryminalne Antoniny Turnau, które aż się prosi o powieściowy nadbagaż. Skądinąd, z uwagi na walory języka, jaki operuje autorka – maksymalnie skupionego na akcji, niemal ascetycznego, zasługuje opowiadanie na szczególną uwagę czytelnika.

Pomysł na sam zbiór wydaje się mało karkołomny. Noc z piątku na sobotę, z cyferblatowym określeniem czasu, nadaje się na moment literacko podniosły, jak każdy inny punkt nocy. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest w tym pewną ciągłość nocnych polaków rozmów, a także odległe echo zaklęć czynionych nocą w słusznych dramatach romantyzmu. Noc, w przekonaniu pomysłodawcy zbioru, odsłania to, co zakrywa dzień, czyni widzialnym wszystkie tajemnice, sekrety, niedopowiedzenia, jakie kryją się za rytmem dnia codziennego. W tym zamyśle tkwi przekonanie o wspólnocie, o możliwości wytyczenia podskórnej, ukrytej arterii uwspólniającej doświadczenie ludzi stąd. No właśnie: jak bardzo stąd?

Na czoło wysuwa się kwestia tożsamościowa. Bohaterowie spotykają się po wyjeździe do Afganistanu czy Republiki Południowej Afryki, spotykają się z przyjaciółmi, którymi teraz nie przysługuje już zaszczytne miano emigranta, obalają pryncypialność tradycyjnego systemu wartości, który stanowi cząstkę polskiego „ego”. Tożsamość domaga się natychmiastowej definicji, ale się jej nie doczekuje. Kończące zbiór doskonałe opowiadanie „Stambuł” oddaje te relacje pomiędzy polskością a polakami, relacje coraz mocniej skomplikowane najlepiej. Bar z kebabami to metafora naszej pozornej otwartości, wprzęgnięcia się w wyznawany powszechnie kosmopolityzm, kolorową multikulturowość. Tymczasem nie jest tak dobrze.

Do Stambułu (D. Kornaga), który prowadzi wdowiec Turek o imieniu Besir droga prowadzi z wyświechtanego przez literackie nadużycia śląskiego osiedla. Na którym brud, smród, ubóstwo. Zawiedziona miłość, stara wersalka, kilka przeszłościowych zagadek – słowem: znacie, to posłuchajcie. Zanim wybierzemy sos do Kebaba musimy odwiedzić jeszcze wspomnianą, sterylnie czystą narrację kryminalną napisaną pięknym, a jakże oszczędnym, językiem Antoniny Turnau, znaleźć usprawiedliwienie dla pisarza-mordercy w autoironicznym opowiadaniu Koziarskiego i pozwolić bohaterce Grażyny Plebanek na poligamię. Możemy też przez szybę popatrzeć, jak Kamila Gryczana (postać wycięta zgrabnie z szablonów dołączanych do pism feministycznych przez Martę Syrwid) próbuje zarobić w reklamie, bezskutecznie. Wszystkie opowiadania nanizane są na jedną szerokość geograficzną , choć widać, jak południki czy, jak kto woli, równoleżniki, światopoglądowe i tożsamościowe powoli trzeszczą pod naporem świata wdzierającego się, jak Stambuł w sam środek piastowskiego miasta.

Autorom pomysłu na antologię należy się pochwała za próbę uczynienia przeglądu przed formy i tematy (w dużej mierze też nazwiska, proszę spojrzeć) współczesnej polskiej literatury. W dość istotny sposób podkreślony zostaje też, na nowo pomyślany, na starych zasadach obowiązujący, mariaż literatury i rzeczywistości – brak przykładów narracji eksperymentalnej, efekciarskiej (za przykład takowej uznaję Pawła Ziętka opowiadanie zatytułowane Pół twarzy w błękicie, pół w uśmiechu) zdaje się świadomy głosem w sprawie roli literatury, przechyłem, jak zacząłem ten tekst, w stronę lewicowej tkanki literatury. To wszystko być może na wyrost, ale być może symptomy, które czytam nie są tylko skazą mojego odbioru czytelniczego.

Z pewnością nie tylko na lato. Nie tylko na plażowy festiwal kiszenia ciał w tłumie innych golasów, gdzie książki używa się do zasłaniania twarzy. Dla tych, którzy chcą wiedzieć, co w literaturze jest ważne, co trendy – polecam.

K. Beśka, M. Syrwid, F. Inichimowski, D. Koziarski, G. Plebanek, P. Ziętek, A. Turnau, D. Kornaga, Wydawnictwo Filar, Warszawa 2010