wtorek, 22 listopada 2011

Pływanie z małymi rybkami


Jeśli Szczęście małych rybek Simona Leysa ma być sposobem wydawnictwa Babel na odkupienie swoich win za propagandę Coehlowską, to można powiedzieć, że to dobry sposób na otwarcie procesu o rehabilitację. Jest to bowiem książka, która pokazuje, że literaturę należy traktować poważnie, którą w dodatku czyta się z wyrafinowaną przyjemnością. Odnoszę przy tym wrażenie, że jest to przyjemność równa tej, jaką Leys czerpał z pisania – a takie porozumienie czytelnika z autorem zawsze procentuje.

W dużym stopniu ten fenomen(?) wyjaśnia gatunek uprawiany tutaj przez belgijskiego pisarza i specjalistę od Chin. Jest to bowiem jedna z tych form literackich, których przyjemność pisania jest cechą gatunkową, wyróżnikiem formalnym – ni mniej, ni więcej tylko felieton. W sumie dwadzieścia osiem błyskotliwych tekstów korzystających pełną garścią z erudycji autora pierwotnie zamieszczonych w kilku periodykach literackich. A więc już ich przeznaczenie i świadomość pierwszego odbiorcy kształtują poziom całego zbioru.
Felietony ukazywały się w comiesięcznych odstępach podyktowanych oczywiście cyklem wydawniczym magazynów literackich, których były ozdobą. W ten sposób są jakby ciągłym komentarzem bieżącego życia kulturalnego i rozwijanych w naukową dyscyplinę zainteresowań pisarza i badacza.
Starożytne Chiny, najważniejszy kierunek naukowej eksploracji Leysa, są obecne w wielu tekstach, przede wszystkim jako narracyjny, zwykle paraboliczny komentarz do opisywanych zdarzeń czy myśli. Jest to jeden z rozpoznawalnych chwytów autora, po którym poznaje się dobrego felietonistę, ale nie jedyny.
Urzeka język. Długo zastanawiałem się nad wyborem czasownika, urzekać miał konkurencję w budowie poprzedniego zdania w takich określeniach jak imponuje, zaraża, wciąga. Zostało urzekanie, które jest w stanie pomieścić zarówno dość prostolinijną formułę dyskursu (bo kto powiedział, że felieton powinien być stylizowany?), jak i wyrazistą dążność do wykończeń zdań.
Urzekanie pasuje również do staroświeckości Leysa. Jak ulał. Pisarz bowiem przywołuje pisaniu o literaturze i sztuce w ogóle takie pojęcia jak talent, postawa twórcza, akt tworzenia i czyni to w sposób ostentacyjnie staromodny, nie bojąc się wyśmiania z katedry współczesnej teorii literatury. Z równą swobodą i zaangażowaniem przypisuje książki ich autorom a obrazy ich malarzom. Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że sztuka w jego felietonach to holistyczna dyskusja dotycząca postaw wobec świata, sposobów jego pojmowania i akceptowania bądź odrzucania. Sztuka jest zajęciem sensownym, gestem obliczonym na rezon. Tęskniłem za taką wizją literatury i cieszę się, że ją dostałem.
Szczęście małych rybek to też galeria portretów, czasem pociągniętych jednym gestem anegdoty, czasem detalicznie rozwiniętych. Kogóż tam nie ma! Flaubert – proszę bardzo. Sartre, ale oczywiście. Mauriac, Degas, Simone de Beauvoir, Goethe, Patrick O’Brian i kilka innych postaci kultury nieznanych szerzej nad Wisłą. Zestaw nazwisk jak na najprzedniejszej konferencji, które Leniewie sobie gwarzą i wymieniają myśli, jakie przyszły im do głowy nad drinkiem. Kiedy czyta się książkę ciurkiem, powstaje wrażenie udziału w takim właśnie naukowo-rozrywkowym przedsięwzięciu.
Czytałem bez ołówka w ręku, na przekór Remigiuszowi Grzeli przekonującemu na okładce, że wynotowywać ze zbioru felietonów cytaty przekonujące, że warto czytać. Wiedziałem o tym i wcześniej, przed przeczytaniem tej książki, więc odkrycie Pana Grzeli zdecydowanie osłabiło mój zapał lekturowy. Na szczęście Leys nie musiał tego czytać i podporządkowywać się wytycznym marketingowego sloganu.
Lektura przyjemna i w czytaniu, i w dotyku. Szkoda tylko, że okładka daje złudzenie, jakby książka miała kształt ludzkiej głowy, mądrej głowy. Ale sam jestem sobie winien, skoro kupuję książki przez Internet.

Simon Leys, Szczęście małych rybek, przeł. W. Dłuski, Drzewo Babel, Warszawa 2011