piątek, 16 marca 2012

Historia nieopowiedziana


Victoria Donda w swoim kraju zyskała rozgłos jako propagatorka historycznej sprawiedliwości a zarazem ofiara reżimu i córka zasłużonych opozycjonistów. Jednym z narzędzi jej działania jest książka, która w polskich warunkach nie wywołuje jednak żadnego niemal odzewu. Z pewnością jednym z powodów jest egzotyka problemów w niej opisanych, równie istotne wydają się jednak braki literackie tej swoistej spowiedzi.

Dziś Victoria to aktywna działaczka parlamentarna, wciąż walcząca o prawa socjalne i opowiadająca się – jak za młodu – po lewej stronie sceny politycznej, ale także kobieta, która może pełnym głosem mówić o tym, co ją spotkało. A zatem o swej podwójnej tożsamości, poszukiwaniu prawdy o sobie i nieodwracalnej krzywdzie, jaka dotknęła – podobnie jak ją – wiele dzieci tzw. zaginionych. Jako niemowlę została zabrana swojej biologicznej matce i przekazana rodzinie, która miała – jeśli dobrze rozumiem – w sposób odpowiedni ukształtować jej charakter, czyniąc z niej osobę „odpowiednio” przekonaną do stanowiska rządu. Sam ten proceder, którego motywy nie są zbyt dobrze w książce wyjaśnione, nosi znamiona ataku na sukcesję tronu i w symbolicznej warstwie odwołuje się do archetypicznych mechanizmów dotyczących walki o władzę tak bezpretensjonalnie opisanych w Szekspirowskim Makbecie. Victoria, jak sądzę nieświadomie, częstokroć wraca do takiej wymowy tej walki, wskazując, że mimo działań indoktrynacyjnych, zdecydowała się na działalność w obronie najuboższych podobną tej, jaką podejmowali jej biologiczni rodzice.
Jej historii starczyłoby i na oskarżycielski film rozliczeniowy, i na dramat nawiązujący w stylistyce i tematyce do najlepszych wzorów greckiej tragedii, i na opowieść psychologiczną. Stało się jednak tak, że prawda przysłoniła autorce książki przekonanie o ważności przekazu, o tym, że sposób podania informacji jest nierzadko równie ważny jak one same.
W Mam na imię Victoria autorka i zarazem główna bohaterka już na początku zdradza tematy, jakimi się zajmie, wykrzykuje swoją wściekłość i opowiada bez zająknięcia o tym, jak trudno jej pogodzić w sobie nowo odkrytą Victorię z ukształtowaną, także pod względem politycznym, Analią. Ten chwyt daje nadzieję na to, że w dalszych partiach dokonana zostanie wiwisekcja opisanych wydarzeń, a czytelnik będzie się mógł dowiedzieć szczegółów mechanizmów, tak reżimowych, jak i psychologicznych, które zadziałały w tym niezwykłym przypadku. Zawodzi się jednak srodze, gdyż nielinearność opowieści nie jest tutaj metodą pisarską, a jedynie całkowitym ignorowaniem praw rządzących opowieścią. Przez wszystkie dwieście stron z hakiem słychać wyniki oburzenia, te same fakty są opisywane po wielokroć, a wzmianki o kłopotach tożsamościowych pojawiają się niemal na każdej stronie. W konsekwencji przy czytaniu gubimy rytm, a nawet momentami czujemy znużenia, co – wydawałoby się – nie przystoi lekturze tego typu prozy.
Gdyby przyjąć książkę jako specyficzną realizację literatury faktu, należałoby ją genologicznie umiejscowić gdzieś pomiędzy reportażem, wywiadem-rzeką a zapisem wspomnień. Każdy z tych gatunków zostaje tutaj w mniejszym lub większym stopniu wykorzystany, choć nierzadko ma się wrażenie przy czytaniu, że za całą historią stoi ktoś, kto podpowiada następny element, zadaje niesłyszalne pytanie, na które pada odpowiedź. Połączenie wszystkich trzech sposobów opowiadania o rzeczywistości powoduje ogromny chaos poznawczy i sprawia, że historia traci na wyrazistości.
Trudno się dziwić ogromnemu ładunkowi emocjonalnemu, jaki towarzyszy każdemu niemal zdaniu, ale dość szybko przechodzi on w konwencjonalne zwroty o przebaczeniu i jego braku, zakłamaniu, poczuciu krzywdy, chęci odnalezienia samej siebie. Wstrząsająca relacja dziewczyny, która jako 27-latka dowiaduje się, że jest zupełnie kimś innym, niż sądziła, przechodzi w ciąg wyrzutów i zarzutów, w których gubi się podmiotowość tej opowieści. Mimo że przecież całość opowiedziana została w pierwszej osobie i taka narracja powinna sprzyjać czytelniczej empatii.
Spory udział w klęsce – nie boję się tego powiedzieć – tej opowieści ma i wydawnictwo, którego błędy na wszystkich etapach powstawania książki można wyliczać bez końca. Nawet jeśli przyjąć, że – mówiąc oględnie – kontrowersyjny layout jest wynikiem umowy licencyjnej i powiela standardy argentyńskiego wydania, to już w żaden sposób nie da się usprawiedliwić błędów redaktorów i korektorów. Książka roi się od błędów stylistycznych, liczba literówek i gramatycznych niedoróbek jest porażająca. Zupełnie nie pojmuję, jaki sens mają przypisy tłumaczące jedynie dosłownie argentyńskie nazwy (choćby instytucji czy organizacji), których znaczenie w kontekście argentyńskiego życia politycznego objaśnia dopiero Słowniczek organizacji, pojęć i wydarzeń. Dawno nie zdarzyło mi się czytać książki tak słabej pod względem edytorskim.

Victoria Donda, Mam na imię Victoria, przeł. O. Zasępa-Bietti, Carta Blanca, Warszawa 2011