sobota, 25 lipca 2015

Fałsze i mity

Tak naprawdę dwie opowieści, które snuje w tej książce tytułowa bohaterka, wcale się od siebie nie różnią. Obydwie pokazują siłę okoliczności, w których człowiekowi przyszło żyć, i konieczność znalezienia uwierającej tożsamości w świecie niedającym rady przyjąć siebie takim, jakim jest. Autor nie daje pierwszeństwa żadnej z nich.

Wiecie państwo, co to jest koczerga? Nikt? To pogrzebacz, jeden z ważniejszych rekwizytów w Matce Makrynie. Nigdy niemal niewykorzystywany zgodnie z przeznaczeniem, dla niewtajemniczonych może pozostać na zawsze ostrym narzędziem do zadawania ciosów na oślep, bez dbałości o to, której części ciała dosięgną. Koczerga jest bez wątpienia wyrazem tej rupieciarskiej predylekcji Jacka Dehnela – przyznaje się do niej w każdej powieści od nowa, deklaruje miłość do przedmiotów, do ich użytkowania, ale i po prostu bycia, gromadzenia – ale jest też wyjątkowo poręczną (!) alegorią. Jak i sama główna bohaterka.
Cała ta książka jest tak pod względem stylu, toku opowieści, jak i bohaterów i rekwizytów w zupełności idiomatyczna. To historia, której nikt nie chce ufać, ale której można wierzyć, tak jak wierzyli wielcy romantycy – siły swe mierzyli na domniemane zamiary wydarzeń, ludzi i ich czynów. Ich wypowiedzi zostają przywołane, żeby nikt nie zapomniał, kto i kiedy. To nie jest opowieść, która miałaby przybliżyć postać, zrekonstruować przebieg wydarzeń, zajrzeć w głąb psychiki, nie jest to też w żadnym razie książka demaskatorska, bo – umówmy się – kogo mogłoby dziś ekscytować pokazanie prawdziwej tożsamości udawanej zakonnicy, która umiała skrzętnie wykorzystać naddatki romantycznej mistyki. Julia Wińcz nie wychodzi z niej jak żywa, jakiej by jej nie spotkać, jest posągowa, hieratyczna, wyobrażona i znacząca. Alegoryczna jak kaczorga. To jej siła, ale zarazem i słabość.

Indeks wykluczeń
Do pewnego stopnia jest to powieść emancypacyjna, książka z wyraźnym przesłaniem feministycznym, które tu pełni rolę przewodnika po świecie rozdanych nierówno ról i obnaża społeczne układy jako wadliwe, domagające się rewizji. Dość to zresztą – przyznajmy – współczesna wyliczanka krzywd i nierówności. „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka” (s. 379) – aż dziw, jak bardzo te oczywiste składniki wykluczenia wylicza główna bohaterka. Na swoje nieszczęście, mówi więcej, niż może wiedzieć.
Krzywdy to domagające się rewizji, jak się rzekło, ale jednak niemrawo. Autor raczej je indeksuje niż potrafi przekazać ich siłę – znów zbyt wyraźna skłonność do załatwienia ważnej sprawy wypolerowaną alegorią. Dałoby się to wytłumaczyć, gdyby – jak twierdzi Kinga Dunin i z czego sama się rakiem wycofuje w tekście Kłamstwa Makryny zamieszczonym na stronie Krytyki Politycznej – bohaterem tej opowieści był język, gdyby to nim opowiadana była historia oszustki uwikłanej w wielkie i małe mechanizmy historii.
Tymczasem w obu opowieściach pobrzmiewa jednak sztuczność i wydumanie i jakaś taka niezrozumiała gładkość. Sporo lepiej jest w tej z gruntu fałszywej – opowieści snutej na potrzeby paryskiej emigracji i rzymskokatolickiej wierchuszki. Tutaj wielkie słowa, rozbuchana metaforyka, martyrologiczna przesada odnajdujące się i w potwórzeniach, i piętrowych zdaniach znajdują uzasadnienie i zarazem obnażają nieprawdziwość tej historii budowanej na kłamstwie, które nie jest przeciwieństwem prawdy – bo prawda jest taka, że to wszystko się w jakichś okolicznościach wydarzyło – ale przeciwieństwem mówienia prawdy.
Gorzej gdy Makryna mówi jako Julka. Tam też udaje, kryguje się i miota, używa pojęć, których nie rozumie, podsłuchanych zwrotów barwiących myśli, mówienia cudzym dyskursem. Rozumiem koncept prostaczki próbującej ubrać się w piórka cudzej elokwencji i uważam go za udany w zamyśle, ale niezrealizowany w powieści. Rozumiem, że spowiedź głównej bohaterki miała być w gruncie rzeczy pokazaniem fałszywości skruchy jako swego rodzaju image’u i rozumiem jej skłonność – właściwie konieczność – uciekania od samej siebie. Bardzo rozumiem ją, nie rozumiejąc chęci jej ojca dyrektora do dokręcania narracyjnych śrub tak mocno, że materia pęka w szwach. Ta opowieść wyraźnie ślizga się po własnej powierzchni, nie dociera do sedna sprawy, nie opowiada, czy uznać opowieść za wyznanie, czy za uznanie dla samej siebie.

A imię jego...
Z tematem emancypacyjnym wiąże się tu w sposób dość przewrotny rewizjonizm romantyczny. Romantyzm polski to temat rzeka, ale taka, której koryto jest od dawna wyrównane. Nie sprawia on niespodzianek interpretacyjnych, a raczej nie sprawiał, bo od jakiegoś czasu można w tej kwestii mówić nieco innym głosem. I innym głosem powiedziano też już chyba wszystko. Matka Makryna bierze się za dekonstrukcję tej jednolitej tkanki, już zdekonstruowaej, za jej prucie, radzi sobie na swój sposób z mesjanizmem i towarzyszącymi mu –izmami, ale przy tym korzysta z tych samych środków, które ów romantyczny wehikuł czasu, tak łatwo dający się przenieść do epok kolejnych, niesie w przestworza myśli ludzkich i (za)światy idei. Z jednej strony bardzo pięknie wpina w to patchworkowe towarzystwo postać kobiecą, która rozbestwia męskich bohaterów – doprowadza ich do spazmów, metafizycznych orgii – ale kiedy się wie, że to wszystko blaga, że męczeństwo jest wymyślone, to inaczej widzi się jej rolę.
Dotąd kobietom wyznaczano w tamtych realiach jednoznaczną rolę wiernych towarzyszek niedoli, niezapomnianych kochanek, ckliwych dam serca. Obok mężczyzn, krok za nimi. Makryna Mieczysławska sama napisała dla siebie scenariusz, w którym rozgrywa męską publikę i czyni zasadnymi pytania o autentyczność wszystkich po kolei uniesień patriotycznych i tym podobnych. Wyrywa się na niepodległość, a przy okazji każe romantycznym tuzom ustawiać się pod siebie. Dehnel wyraźnie pokazuje – również na przykładzie historii z Towiańskim, spod którego skrzydeł wyrywa Makryna Mickiewicza – że ten przetarg na zagospodarowanie polskiej potrzeby wolności był ustawiony, ale głównie dlatego, że wszyscy biorący w nim udział dawali sobą pomiatać niczym łatki, które za chwilę wemkną w mieszek. To teza jednak tyleż obrazoburcza, co uproszczona. Ten amalgamat szlachetnych intencji, wielkości ducha i słabości idei, skłonności do przesady i poszukiwania prawdy w zakłamanym świecie (zakłamanym nie tylko zakłamaniem granic) w powieści jawi się zbyt jednoznacznie jako widowisko z udziałem niczego nieświadomej publiczności. Nie chodzi o to, że tak widzi go Makryna, bo jej akurat wolno, ale o to, że Dehnel w tej sposób skonstruował jej wypowiedzi, że wynikające z nich konstatacje wykraczają daleko poza jej ogląd świata.
Najlepiej to chyba widać w dość przegadanych anegdotach wielkoemigracyjnych, które są rozwinięciem uwagi z epilogu Pana Tadeusza o tym, czego to pełno na paryskim bruku („przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,/ zapoznych żalów potępieńczych swarów”). Owszem, ładnie widać to kłębowisko pijanych żmii widziane przez pryzmat sprytnej staruszki, niemniej przekonceptowana wizja zabija jej naturalność. Z niewiadomych powodów główna bohaterka nie potrafi też zapamiętać nazwiska Słowackiego, który napisał o niej poemat, choć z nazwiskami pomniejszych bohaterów tego towarzystwa nie ma takich problemów. Ta drażniąca maniera dodana do postaci wiele mówi o zasadzie jej tworzenia.
Autor ma doskonały warsztat, również warsztat historyka, co przejawia się z nadmiaru researchu albo korzystania ze źródeł, i przyćmiewa swą bohaterkę na tyle, że ją samą pastiszuje, podczas gdy ona sama ma być tu pastiszem.

Ostatecznie więc jeśli ta książka męczy, a męczy momentami dość mocno, to dlatego, że zbyt mocno wyczuwalne są w niej składniki, z której zrobiono to danie ewidentnie pod względem wykonania dążące do perfekcji. Dość łatwo idzie pokazać, z czego Dehnel zrobił powieść, gorzej ze spoiwem. Każdy z poruszonych tematów ma swój ciężar, a każdy aspekt – uciemiężenia, otumanienia itp. – swoją ważność, w całości jednak nie stanowią one literackiego kontinuum, a przekazują sobie w odpowiednich pałeczkę. Bieg trwa i momentami bywa pasjonujący, ale te momenty przejęcia jednak nużą. Koniec końców Makryna okazuje się fałszywa sama w sobie, a nie w swych kreacjach.

Jacek Dehnel, Matka Makryna, W.A.B., Warszawa 2014