poniedziałek, 15 listopada 2010

Diagnoza: naciągnięcie oczywistości. Rokowania: musi boleć.


Tkanie kilimu. Z tą czynnością kojarzyła mi się powieść „Lecą Wieloryby” we wstępie. Na kilimie, złożonym na kolanach Matki-Natury ludzie leżą na łące, a wieloryby rwą się do lotu; domki stają nad urwiskiem a chmury przybierają kształty. Kolory układają mozaikę tak kiczowatą, że bolą nie tylko oczy. Kilim to opis, nie fabuła. Prządka wie, co robi, narrator staje się bezużyteczny.
Na kilimie Maja i Jon. Nie muszą przysięgać sobie miłości – wyhodowali ją w sobie przez te wszystkie lata, tusząc, że wiedzą, jakimże jest stworzeniem. Z nieporadnego, choć niebrzydkiego, kaczątka miała naturalnie przemienić się w olśniewającego łabędzia. Jeszcze tylko próba wytrzymałości materiału, na którym miłość została wpisana w życiorys kilimowych bohaterów. Bo miłość ma mięśnie, których rozciągliwość należy ćwiczyć. Ćwiczenie kończy się kontuzją zadaną, jak się zdawało, przez Czarną Mambę. Faulujących jest jednak więcej.
Następuje prucie kilimu. Szarpanie. Zrywanie. Bieganie/ucieczka. Postaci próbują się urwać ze smyczy nici, chcą zacząć żyć własnym życiem. Chcą czy muszą? Los odwraca się plecami. Przechwałki dotyczące lojalności zdają się prowokować przeznaczenie, jak Odyseuszowa chwalba wobec Polifema wywołująca zemstę Posejdona w postaci długotrwałej tułaczki.
Wreszcie ruch ożywionego kilimu, dotychczas bezładny i próbujący jakość materiału nabiera znaczenia. Pojawia się Misja. Fabuła zwyciężyła opis po krótkotrwałej walce o formę. Powieść onirycznej drogi poprzez torowisko i światy równie fragmentarycznie powiązane z rzeczywistością ogniskuje się wokół odnalezienia Mai. Teraz jednak nie jest to ruch zrozpaczonego, wiarołomnego młodzieńca, a postawa wszechświata, czymkolwiek on właściwie jest. Maja się kontrapunktem zniewolenia, synonimem wymarzonej wolności, zwycięstwem każdej rewolucji, jutrzenką swobody – z przyzwyczajenia literackiego chcielibyśmy rzec. Przychodzi też na myśl skojarzenie z wciąż poszukiwaną Beatrycze, która w wierszu Lechonia jedynie jest i dlatego jej nie ma.
Jon, jako namiastkę dawnego świata i promień przyszłego, niesie ze sobą darowane przez tajemniczą staruszkę bezy. W tym temacie mógłby się kompetentnie wypowiedzieć Propp, który w swej „Morfologii bajki” rezerwuje znaczące miejsce w fabule dla darczyńcy. Bezy to symbol – rzekłbym – mało ambitny, a jednak nie o ścieralność warstwy semantycznej idzie, ale o wyrazistość na tę chwilę. Być może po przeczytaniu powieści wydadzą nam się one zbyt błahym elementem, by pełnić ważką fabularną funkcję. Wewnątrz tego świata, który, w sensie medycznym, jest reakcją organizmu Jona na spotkanie z nieprzychylnym tramwajem, wizją wstrząśniętego umysłu, pełnią one jednak funkcję doskonałą – i poprzez smak nazbyt słodki, i poprzez kolor nazbyt biały śmiało kontrastujący z wszechobecną szarością.
Jon, jak i jego bezy, jest przybyszem w tym świecie. Nie ma znaczka. Nie figuruje w spisach. Nie umie się zachować. Nie umie myśleć, jak wszyscy. To daje nadzieję wszelkiej maści odszczepieńcom, nieprawomyślnym, ideowcom. Nadzieje jednak niespełnialne, bo Mai odnaleźć się nie udaje.
Dopiero po otwarciu oczu. Ale wówczas Maja nie jest już idee fixe dla światów równoległych. Jest tylko narzeczoną, właściwie byłą narzeczoną, Jona. Fabuła hamuje z piskiem akcji. Narrator znów sposobi się do odpoczynku, jaki daje opis. Jak Bóg, po siedmiu dniach stworzenia musi odpocząć. Odpoczywa w szpitalu. Tam Jon dowiaduje się, że jest ktoś inny, a Maja wyjeżdża.
Młodość skończyła się nagle z miłością, albo odwrotnie. W sensie obyczajowym, należałoby powiedzieć, że było to szczeniackie uczucie, w sensach Kościowa oznacza to jednak, że człowiek zostaje sam po każdym złudzeniu bycia z drugim człowiekiem. I ten wniosek nie wydaje się karkołomną łamigłówką, nadzwyczajnym osiągnięciem myśli ludzkiej. Dlaczego więc boli mimo to, że wieloryby lecące można zobaczyć na niebie i ostatecznie można też uciec w ułudę, że jest się tylko ich tłem, a nie sensem istnienia świata i wszechświata?
A. Kościów, Lecą wieloryby, Znak, Kraków 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz