czwartek, 30 maja 2013

Post, past i pastisz

Pastiszyć też trzeba umieć. Albo raczej: wiedzieć po co. Tego nas naucza zacna książka Patricka deWitta.

Autor go gatunkowy wyjadacz. Zgrabnie mu wychodzi wcielanie w literackie życie konwencji westernu, nieźle sobie radzi z tą zamyśloną epiką drogi, którą znamy od amerykańskich (choć przecież nie tylko) prozaików. Nie odżegnuje się do literackich słupów, które ustawia wzdłuż swojej narracji i trzeba niewiele wysiłku, by przy akompaniamencie kół pociągu (w zastępstwie tętentu kopyt) poczuć atmosferę Dzikiego Zachodu i zapach złota, tego z czasów gorączki.
Western wyszedł cacy. Postacie charakterne. Dwóch braci zabijaków przemierzających zaułki westernowego świata, z jego połaciami ubogiej w detale przestrzeni, motelami rozrzuconymi daleko od siebie, dziwkami z charakterem, cwaniaczkami bez charakteru, końmi, do których można się przywiązać. Jedziemy. Rozmyślamy i rozmawiamy o życiu. Śmierć ciągnie nas za brodę i popycha z tyłu, więc rozmawiamy też czasem o śmierci. Rozważamy po ogniskowemu zagadnienia prawa i społecznej sprawiedliwości. Szukamy własnego szczęścia, ale nie jest nam dane. Wbijamy to wszystko na billboard, dodajemy twarz Johna Wayne’a. Czyta się. Jest przygoda, jest refleksja, jest western. Zaliczone.
Tyle że ten świat nie jest gatunkowo domknięty, ale zdiagnozowany, więc jeśli komuś akurat nie zależy na rewolwerze przy pasie, z pewnością zechce zajrzeć za billboard.
Western jest jednym ze sposobów tabuizowania historii, jeszcze jedną wersją niemówienia wprost o prawdziwej naturze przemian, uciekaniem przed szekspirowską dosłownością historiozoficzną z Makbeta i Ryszarda III. Pobratymcem naszej powieści ku pokrzepieniu, wcieleniem walterscottowskiej strategii mówienia zamiennikami i wielkimi słowami tam, gdzie na dobrą sprawę można by użyć małych. A z drugiej strony, ale wcale być może, że jednak z tej samej, jest próbą ścigania się ze śmiercią, oswajania jej i mówienia, co by było, gdyby nie istniała. I dodawaniem, co jest, gdy istnieje. To wszystko wie deWitt i do tych sztuczek się ucieka. To znaczy: pokazuje ich istnienie. Jego książka pełna jest takich fastryg, metafikcjonalnego puszczania oczka do czytelników. A to rozpada się na szereg dykteryjek, z których każda oznacza coś w świecie opowiadania dowcipów, ale w fabularnym układzie nie trzyma się szlaku. A to zabawia się konwencją i rozpisuje na gesty i sytuacje jednego Johna Wayne’a (tego z billboardu, na którym jest zaskakująco cały), a to znowu próbuje dotrzeć do miejsca, gdzie postaci przestają być prawdziwe i zaglądają sobie samym w oczy, czując własną sztuczność.
Bracia Sisters w tym sensie są bardzo nieprawdziwi. Czuć ich papierem, a równie często – jeśli nie częściej – ekranem. Wyzyskują moment, w którym czytelnik zaczyna wierzyć w świat przedstawiony i ciągną go za włosy do lustra, w którym przygląda się własnym przyzwyczajeniom czytelniczym. Postmodernizm, rzeklibyśmy ze znawstwem, i rzekniemy, nie ma powodu się migać, ale jednocześnie z takim zastrzeżeniem, że dostrzeżony w prawdziwej konwencji westernu, postmodernizm wewnętrzny sprzed więcej niż stu lat. Wersja pierwsza, prototyp.
Patrick deWitt wykorzystane strategie narracyjne, począwszy od pierwszoosobowego narratora, skończywszy na obrabianiu tematu miłości, bogactwa, bohaterstwa, przyjaźni, drugiego dna życzliwości gromadzi – by tak rzec – w muzealnej scenerii campu. To z campu właśnie, bardziej niż z samego westernu, bierze się dekadencki nastrój, którym przepełnione są poszczególne historyjki, z przekonania, że to ostatni, co tak w Ameryce zabijał. Jest tam tęsknota za niemożnością wcielenia wielkich idei i pokazanie ich na słabym tle, czemu niewątpliwie służy też przestylizowany język, który czasem samowiednie odrywa się od narracji i szybuje lotem koszącym ku nieoznaczeniu – oczywiście pozostaje wierzyć, że wymiar językowego rozbuchania, swoistej nieekonomiczności opowieści, kłujących czytelnika peryfraz nie jest naddatkiem polskiego tłumaczenia książki. Eli i Charlie Sisters są w każdym razie na końcu pewnego mitu i ich decyzja polega na tym, czy zechcą go kontynuować, czując na plecach oddech następnej epoki, czy może zreifikować w historię skończoną. W tym widziałbym unoszącego się nad przestrzeniami Ameryki ducha Cormaca McCarthy’ego, którego dość bezceremonialnie przywołuje się na czwartej stronie okładki.
I dlatego jest to opowieść z kluczem. Niezwykle zabawne są dykteryjki o pierwszym spotkaniu XIX-wiecznego wcielenia Rambo ze szczoteczką do zębów i proszkiem do ich czyszczenia, albo z systemem prototelefonicznym albo protodomofonicznym w jednym z hoteli – służą one jednak oczywiście temu, żeby pokazać zmierzch pewnej formacji kulturowej, ale i zmierzch myślenia o niej w kategoriach pierwszej potrzeby duchowej i rozrywkowej.
Zostają klisze. Dobrze, bo można co nieco podpatrzyć.

Patrick deWitt, Bracia Sisters, tłum. P. Schreiber, Czarne, Wołowiec 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz